czwartek, 16 grudnia 2010

Żyję

Po jakimś okresie niepisania pora się odezwać pożyczyć i zniknąć na czas jakiś. Dementuję plotki, że umarłem, zginąłem czy w inny sposób zniknąłem z planety. Nadal biegam i pomykam po szosie z róznie rozłożonymi akcentami w róznych tygodniach. Pobiegłem w XX biegu niepodległości dzięki anonimowemu sponsorowi:). W zamian miałem mu pomóc osiągnąć czas 50 minut co uzyskał a nawet zmieścił się w 48 minutach. Pobił swój czas o 5 minut a ja miałem okazję przebiec się rekraacyjnie w gronie 6 tyś ludzi. Nowy rower chodzi wspaniale - jednak Scott to marka, która nie portrzebuje reklamy bo doskonale broni się na szosie. Jednak ostatni powrót z pracy był pełen nerwowości bo na szosie masa nawianego śniegu z pól i koleiny co dwa razy wyrzuciło mnie na przaeciwny pas ruchu. Na szczęście Anioły czuwały i w tamtej chwili nic nie jechało z naprzeciwka. Trochę musiałem inaczej życie poukładać i przewartościować pewne rzeczy aby dalej miało sens, więc nie wiem czy blog bedzie kontynuowany. Może za czas jakiś. Życzę wszystkim Zdrowych i Spokojnych Świąt Bożego Narodzenia.

środa, 8 września 2010

czas zamilknąć

Zostałem zmuszony do zawieszenia działalności blogowej na czas dalszy niż bliższy. Przestanę się także pojawiać na zaprzyjaźnionych blogach w komentarzach. Wysiadł mi komputer a na nowy na razie nie mam środków więc przychodzi mi zamilknąć w wirtualnej przestrzeni.
Dziękuję wszystkim za odwiedzanie i niektórym za komentowanie. O wszystkich będę pamiętał przemierzając rowerem bądź biegiem polskie przestrzenie.
Będzie to ciekawe doświadczenie - bez internetu to we współczesnym świecie jak pogrążenie się w niebycie.
Bosemu Antkowi życzę zdrowego potomka a Romeusa szczególnie o modlitwę bo nadchodzi dla mnie ciężki czas.
Pozdrawiam

Quis ut Deus i jego pomykające po polskich drogach rowery.

piątek, 3 września 2010

w zdrowym ciele zdrowy duch

Coś w tym jest. Jednak ja raczej widzę coś odwrotnego. Tam gdzie zdrowy duch tam łatwiej o zdrowe ciało.
Pewien rygoryzm moralny, normy, zdrowe zakazy i nakazy budują ducha. Pomagają go kształtować we właściwym kierunku. Gdy się potrafi zapanować nad sferą duchową łatwiej przychodzi kształtowanie własnego ciała.
Przynajmniej ja tak mam. Gdy wnętrze mam uporządkowane łatwiej przychodzi zazębić wszystkie obowiązki domowo-zawodowe.
Gdy następuje zachwianie ducha sypie się i reszta. Ciężej zdobyć się na dodatkowy wysiłek, zrobić coś ponad.
Coś mnie sie posypało, straciłem chęć walki. Jak to powiedział mój dobry przyjaciel - szatan walczy o Ciebie. Pewnie jest w tym sporo prawdy bo za tydzień zostaję ojcem chrzestnym i trzeba udać sie do spowiedzi. Ciężej takie rzeczy przychodzą gdy człowiek się zaniedbał i formę duchową stracił.
Trzeba będzie się trochę "napocić" aby się nawrócić, ale jest nadzieja;)
Pod koniec września odbieram nowy rowerek na jesienne deszcze i zimowe śniegi. PHU ROWER w Bydgoszczy zlitowali się nad biednym cyklistą i kolejny raz ruszyli z pomocą. Rower dostanę po kosztach więc parę groszy mniej mam do zapłaty.
Wszystkim rowerzystom z Bydgoszczy polecam fachową pomoc Panów z tego sklepu: www.rowerbydgoszcz.pl
Pod koniec września pewnie dam fotosa i recenzyję sprzętu katocyklisty. A w ramach polecanek muzycznych - szykuje się nowa ciekawa płyta- więcej na stronie:

piątek, 27 sierpnia 2010

krótko o dziecku

Koledzy, których czytam ,dzielą się rodzicielskimi wspominkami.To i ja krótko coś w temacie napiszę.
Córka powoli ,ale sukcesywnie powiększa zasób słów, ale jak wiadomo dzieciaki lubią tworzyć własne wersje istniejacych słów.
No i bardzo lubi bawić się piłką. Tylko w jej słowniku piłka to pipa....
Będąc z córką na zakupach omijam sklepy sportowe szerokim łukiem;)

wtorek, 24 sierpnia 2010

sponsora szukam - rower muszę kupić

Nie jestem fachowcem rowerowym jak i religijnym. Jestem czynnie udzielającym się w obu przestrzeniach. To, że pomykam po szosie na dwóch kółkach czy chodzę do kościoła nie czyni mnie fachowcem od tych rzeczy.
To, że wiem jak nacisnąć na pedały czy zachować się w kościele nie oznacza, że potrafię złożyć rower od podstaw czy obronić wszystkie prawdy głoszone przez kościół.
To pozostawiam fachowcom czy ludziom, którzy sie lubują w takich rzeczach.
Jak ktoś mnie pyta na jakich przełożeniach jeźdzę to odpowiadam, że na takich na jakich w danej chwili mi jest wygodnie.
Muszę kupić nowy rower bo stary się rozpadł, a renowacja zbyt dużo wyniesie i nie ma pewności, że bedzie pracował jak należy. Moja zimowa Merida to jedna z największych wpadek jakie zakupiłem w życiu. Mój brat pomyka na Meridzie i jest ok., a ja miałem z nią same problemy z napędem. Najgorsze, że była to usterka, którą było ciężko udowodnić. Wymieniłem wszystko co mogłem a w rowerze nadal łańcuch przeskakiwał.
No i nadszedł kres męczarni na szosie jednak przyjdzie czas męczarni finansowych.
Najwyżej sprzedam nerkę aby spłacić rower. Czymś do pracy trzeba dojeźdzać a nikt mi roweru nie zaponsoruje. Nie nazywam się Szmyd czy Włoszczowska. Nie pokażę się na znanych wyścigach a tylko na ulicach i szosach w Polsce. A taka reklama to żadna reklama. Więc przerzucam się na suche bułki - na czymś trzeba zaoszczędzić.

czwartek, 19 sierpnia 2010

wypalenie

Masakra. To jedno słowo zawiera to co przeżywam na szosie. Czy to biegając, czy to pomykając rowerem.
Zero świeżości. Zero płynności. Zero przyjemności. Totalne wypalenie. Pogorzelisko zarówno fizyczne jak i mentalne.
Znam przyczyny, ale ich nie przeskoczę.
Dziecko budzi się jak jest dobra noc kilka razy a jak kiepska to kilkanaście. W pracy zawirowania i dość intensywny okres sprzedażowy.
Gdy wybiegam po 13 godzinach pracy na szosę nie przeżywam jedności z naturą. Przeżywam ból istnienia w przenośni i dosłownie. Modlę się tylko aby przebiec te blisko 15 km w miarę przyzwoitym czasie aby mieć parę minut wiecej na regenerację.
Jednak wiem, że odpuszczenie sobie ruchu spowoduje jeszcze większe straty.
Gdzieś tam sie kołacze w głowie data 5 września - półmaraton w Pile. Już wiem, że będzie gorzej niż w kwietniu. Ale jeżeli dzieci będą zdrowe na 90% wystartuję, aby zakończyć sezon biegowy a otworzyć rowerowy. Takie ładne choć słabe fizycznie zwieńczenie roku.
Fajnie bo 11 września zostanę ojcem chrzestnym małego Mareczka, syna moich najlepszych przyjaciół. Te daty się gdzieś są bliskie sobie i może zapowiadają nową nadzieję, że ten blog jak nazwa wskazuje stanie się bardziej cyklistyczny. Tego sobie po cichu życzę.
Dziękuję czytaczom za wierność mimo mojej rowerowej niewierności, a Pani Kasi i Panu Sylwkowi za super prezent dla dzieciaków. Tak jak obiecałem trud pilski ofiarowuję szczególnie w Państwa intencji.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Niebezpieczeństwa archeologizmu.

Z wielką przyjemnością pochłonąłem książkę Urodzeni biegacze, której okładka znajduje się po prawej stronie.
Książka napisana w typowym amerykańskim stylu, który ma to do siebie, że się łatwo wchłania i nie jest przeładowany tysiącami wykresów i tabelek.
No ale co może być interesującego w opowieści o biegaczach pokonujących ultramaratony?
Otóz książka ta nazwana została ewangelią zdrowego biegania. Na czym ono ma polegać?
Otóż autor stawia na bieganie na boso lub w butach, które ze współczesnymi biegówkami mają niewiele wspólnego - są pozbawione wszelkich ulepszeń i amortyzacji.
Ma to spowodować zmniejszenie ryzyka kontuzji jak i zmienić konsumpcyjne bieganie w bieganie zgodne z naturą.
I w pewnym sensie autor ma rację. Współczesne buty powodują, że biegamy nienaturalnie przenosząc cieżar biegu na pięty. Osłabiają one naturalnie pracujące miesnie przerzucjąc pracę na inne co może powodować niebezpieczne kontuzje.
To prawda, że współczesne bieganie to wielki biznes mający wyciągnąć z biegaczy coraz wiecej kasy.
Jednak jego radykalne odrzucenie współczesności biegowej nie przyniesie jednak cudownego uzdrowienia biegaczy.
Autor zapomina, że zaczęlismy sie tak poruszać bo od maleństwa włozono nas w buty, które wyrobiły w nas pewne nawyki. nasze mięśnie, układ kostny, ściegna zostały w pewien sposób przeprogramowane. Nagłe odrzucenie całej otoczki wspomagającej moze wyrządzic wiecej szkód niz pożytku. Samo zdjęcie butów nie skoryguje źle ustawionej do naturalnego biegania sylwetki. Do tego potrzeba trenera i wielu miesięcy przemyślanych planów treningowych.
Nie będę biegał boso. Będę używał dalej biegówek, ale z jak najmniejszym wspomaganiem. To, że pierwotne bieganie odbywało się boso nie oznacza, że można je bez zgrzytów zaadoptować we współczesności.
Troche mi to przypomina powrót do źródeł w kosciele. Pewne rzeczy są słuszne jednak zachłyśniecie się tym i odrzucenie wiekowych doświadczeń może powodować spore zamieszanie. Ale to nie miejsce i czas na takie dywagacje.

czwartek, 5 sierpnia 2010

inwazja grubasów

Zajrzałem sobie dzisiaj do ksiegarni internetowej i na pierwszym miejscu na liście najczęściej kupowanych mamy książkę o znamiennym tytule "Nie potrafię schudnąć".
Hmm. Tytuł raczej powinien brzmieć " Jestem leniwy, lubie jeść a chcę schudnąc."
Szanowny czytelniku. Jesteś dorosły więc wbij sobie w głowę, że nie schudniesz będąc leniwym. Jeżeli jesteś gruby to musisz włożyć troche wysilku aby schudnąć. Inaczej będziesz tracił na wadze ale na koncie wydając pieniądze na kolejne książki o chudnięciu. Każda dieta ma to do siebie, że gdy jej zaprzestaniesz przybierasz na wadze jeszcze bardziej.
Sprawa jest prosta. Chcesz schudnąć? Zacznij sie ruszać. Parę razy w tygodniu bieganie, rower, może pływanie i spadek wagi gwarantowany. Oczywiście trzeba trochę ograniczyć spożycie kalorii, ale nie jakoś drastycznie.
No tak, ale skąd na to czas brać, ktoś mi zarzuci.
Jeżeli ktos ma czas na czytanie takich głupot jak książki o dietach cudach to zamiast je studiować niech zacznie się ruszać.
Lenistwo jest jednym z grzechów głównych więc zaczynając uprawiać sporty różne zaczynamy walkę z ową słabością i hartujemy własne ciało i ducha.
Pogoda piękna - więc do dzieła.
Na pocieszenie dodam, że i ja mam do zrzucenia do końca miesiąca 4 kg. więc i ja nie mam łatwo. Za lekkie pofolgowanie ciału trzeba zapłacić teraz dodatkowym wysiłkiem.

środa, 4 sierpnia 2010

przeprowadzka

Nienawidzę przeprowadzek. Nie dlatego, że jest dużo pracy, zamieszania, nerwów, niewyspania, i wiele innych problemów.
Przeprowadzka niestety pokazuje jak bardzo jestem dzieckiem tego świata. Człowiek gromadzi tyle róznych "potrzebnych" mu rzeczy, że nagle okazuje się, że jestem nimi wręcz zasypany.
Już wydałem czy sprzedałem część książek bo nie miałem ich gdzie tzymać i ciągle brak miejsca. Drugie dziecko potrzebuje swego kąta więc trzeba rowery z domu wyprowadzić)własne rzeczy gdzieś upchnąć.
Wizja świata przedstawiona w genialnej animacji Wall-e jest wręcz prorocza. Jeszcze trochę a będę musiał sobie takiego robota do sprasowywania niepotrzebnych rzeczy nabyć.
Na razie będzie musiało go zastąpić allegro i rozdawnictwo.
Gdzieś tam kołacze mnie sie po głowie cały czas potrzeba uwolnienia się od przesadnego konsumpcjonizmu i małymi krokami trzeba zacząć wprowadzać to w życie.
Zarówno w życiu domowym jak i szosowym. Ale o tym wkrótce w krótkiej notce o bardzo fajnej książce.

czwartek, 15 lipca 2010

Najlepszy gregario na świecie.

Mimo upałów udało mi się pary razy wybrać z córką na krótkie wieczorne wycieczki szosowe. Jadąc i wymieniając uwagi na temat okoliczności przyrody zdałem sobie sprawę że wszystkie dywagacje komentatorów na temat najlepszego kolarza, najlepszego pomocnika, największego z największych, można sobie miedzy bajki włożyć.
Jednego dnia ten jest najlepszy a drugiego inny. Zależy to w głównej mierze od ilości czasu antenowego poświęconego danemu kolarzowi.
Ja mam dużo lepiej. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem najlepszym gregario na świecie. Gregario to tzw. człowiek od brudnej roboty, który lidera wyprowadza na czystą pozycję do ataku, pozwala mu zaoszczędzić siły osłaniając od wiatru, przywozi bidony.
Ja jestem gregario mojej córki. Ja pedałuję aby ona mogła jechać, podaję bidon z piciem, osłaniam od wiatru i cały czas jestem do jej dyspozycji. Córka wie, że na tatę może zawsze liczyć i w miarę sił i możliwości zrobię wszystko aby jej życie było pełne radości z poznawania świata.
Nigdy nie zostanę wielkim mistrzem kolarskim ale zostałem najlepszym gregario na świecie - to jest spełnienie moich marzeń. Tego Wam również gorrrrrrąco życzę.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

syna także mam

W rozmowie ktos mi zarzut postawił, że o synu mało wspominam. Mało wspominam bo mały jest;)
Dzisiaj na pocieszenie fotograficzne podglądanko synka.
Przypominam, ze ma na imię Grzechu, 11 lipca zmieniamy mu status z poganina na ochrzczonego, jest fanem Toy story i kolarstwa. Te dwie rzeczy z tatą regularnie ogląda;)
Na tej fotce wciela się w postać Chudego z Toy Story. Jest tylko jedno ale.. W bajce jest szeryf Chudy a tutaj mamy Szeryfa Grubego ( pozdrawiającego wujka Grubego z Bydgoszczy znanego jako Azja).


poniżej druga odslona Grzecha - tym razem w koszulce z Buzzem Astralem - bawi się osmiornicą z Toy Story 3

sobota, 26 czerwca 2010

manewrowanie kierownicą wychowania

Nie jest łatwo kierować życiem dziecka tak aby właściwie je wychować, jak i nie jest łatwo manewrować rowerem, na którym przewozisz dziecko.
Dzisiaj ponad godzinna wycieczka z córką szosami Poznania i okolic dała temat do posta.
Sam na rowerze czuję się wolny i niezależny. Czasami jeżdżę bardziej agresywnie, ufając intuicji a nie zdrowemu rozsądkowi. Człowiek zżyty z rowerem zna jego słabe i dobre strony, wie jak rower się zachowa i czasami może pozwolić sobie na nutkę szaleństwa.
Mając z tyłu córkę rower staje się mniej przewidywalny, trudny do opanowania. Ciężej się nim manewruje, jest bardziej wywrotny i każda zła decyzja może się źle skończyć nie tylko dla mnie ale dla osoby która ufa mi do końca.
Nie mogę myśleć, że pojadę tu i tam bo z tyłu mam kogoś kto inaczej odbiera jazdę i trzeba zadbać aby ona była dla niej fascynująca.
Cały czas trzeba być czujnym i oprócz szczególnej uwagi związanej z bezpieczeństwem wynajdywać kotki, pieski, tramwaje, koparki i wszystko co fascynuje córkę.
Zupełnie tak samo jest w życiu.
Bycie ojcem to ciągła sztuka spokojnego kierowania wychowaniem dziecka. Trzeba uważać aby nasze przyzwyczajenia nie wpłynęły negatywnie na życie dziecka.
To co jest dobre dla mnie dorosłego może być bardzo niebezpieczne dla dziecka. Podejmując decyzje musisz brać pod uwagę fakt, że wpływają one także na osoby za które jesteś odpowiedzialny.
Nie możesz myśleć o sobie ale sprawić aby mozolna sztuka przyswajania sobie nowych rzeczy przez dziecko stała się czymś fascynującym. W zalewie niepotrzebnych i zgubnych informacji wyłapywać dobre rzeczy, które ukształtują dziecko.

czwartek, 24 czerwca 2010

głód wiary i głód roweru

Dzisiaj miało być o moim wzorze kolarskim Janie Ullrichu, ale do niego wrócę może dziś wieczorem.
Idąc sobie z synkiem rano na spacer doświadczyłem głodu. Gdzieś tam dusza krzyczy aby się pojednać z Bogiem i ciało aby przeprosić się z rowerem. Coś obie Rzeczywistości pozostały gdzieś na uboczu. Problemy dnia codziennego, rodzina, brak czasu spowodowały, ze ograniczyłem pewne rzeczy do minimum. Grzech lenistwo wziął górę nad tym co rzeczywiście wartościowe.
Bieganie jest super sprawą jednak tam nie doświadczam pełni życia. Może być uzupełnieniem jednak nie zastąpi ramy roweru.
Gdzieś tam nastąpiło zespolenie się wiary z rowerem i jak wiara szwankuje to pedałowanie idzie także mozolnie. Duchowość cyklistyczna naprawdę jest moja drogą do Boga.
Wczoraj czytając mojego mistrza pisarskiego Chestertona natknąłem się na takie zdanie- " Tak wiele modnych dziś herezji stoi twardo dziś na nogach, ponieważ nie mają głów, na których można by je postawić."
Będę się starał tak połączyć moja pasję z wiarą aby miała głowę w Kościele a koła na asfalcie.

sobota, 19 czerwca 2010

Toy Story 3


Uwielbiam bajki Pixara. Potwory i spółka, Auta, Wall-e to tytuły, które zaraz po wejściu na ekrany zasłużyły na miarę kultowych animacji. Jednak największą sławę przyniosło im Toy Story.
Ta niesamowita animacja w swoich dwóch pierwszych odsłonach postawiła bardzo wysoko poprzeczkę twórcom bajek. Chyba nie ma dziecka, które by nie znało Buzza i Chudego.
W przeciwieństwie do studia DreamWorks, ludzie z Pixara tworzą bajki w których liczy się historia a nie parę fajnych grypsów i gagów.
W jedynce widzieliśmy jak pomiędzy Buzzem i Chudym tworzy się przyjaźń. W dwójce zostaje ona wypróbowana w ogniu walki Buzza o Chudego z porywaczem Kurakiem.
Po jedenastu latach zawitała do kin kontynuacja przygód Chudego i Buzza.
Tym razem właściciel naszych bohaterów- Andy, udaje się na studia. Zabawki idą w odstawkę i aby nie skończyć na wysypisku uciekają do przedszkola, gdzie są dzieci. I tam zaczyna się niesamowita przygoda.
Przyznam się, ze szedłem do kina pełen obaw. Bałem się, że trójka może okazać się najsłabszym dziełem trylogii. Siedząc przed seansem rozmawiałem z żona o Shreku, który w jedynce był powiewem świeżości a w kontynuacjach okazał się zupełną klapą. Okazało się jednak, że obawy były nieuzasadnione.
Trójka jest lepsza niż pozostałe dwie. Może jest skierowana do trochę starszych dzieci, ale nie zapominajmy, że dawni fani serii dorośli a i historia jest bardziej poważna. Oprócz zabawy mamy sporo niesamowitej dramaturgii i zmian akcji, których nie powstydził by się sam mistrz suspensu Alfred Hitchcock. Jest to też pierwsza animacja, która tak bardzo potrafi poruszyć bardziej "miękkie strony człowieczeństwa" objawiąjace się napływaniem wody do gałek ocznych samca.
Jest sporo odwołań do jedynki i dwójki oraz do kilku niezapomnianych filmów jak np. Władca Pierścieni.
Wspaniała historia ubrana w piękne szaty 3d. Naprawdę warto zobaczyć, że w bajkach można jeszcze przekazać czym jest przyjaźń i pozytywne wartości. Tego podanego w tak mistrzowski sposób nie zobaczysz nigdzie poza Toy Story.
Do kin Panowie i Panie.
Poniżej autor oprowadzający Buzza i Chudego po polskich górach.

piątek, 18 czerwca 2010

Podziękowania dla Państwa Kasia i Sylwester Szmyd.

Czasem człowiek bardzo przyjemnie zostaje zaskoczony. W wtorek po południu zawitał u mnie listonosz z listem. Niby normalne bo z czym może listonosz do człowieka pracującego zawitać. Ale okazało się, że przyniósł on przesyłkę z Włoch. I tutaj pierwsze zaskoczenie minęło bo poprosiłem Pana Sylwestra Szmyda o fotkę z dedykacją dla maluchów. Ale otwierając przesyłkę z obiecanymi dedykacjami ( które zawisły nad łóżeczkami) była także czapka grupy Liquigas oraz nieużywane;) piękne skarpetki rowerowe z logo Pana Sylwka. Szczególnie cenna jest czapeczka na której są podpisy prawie całego teamu Liquigas startującego w Giro, w tym Szmyda, Basso ( zwycięzcy owego touru) oraz Nibalego.Chciałbym serdecznie podziękować w tym miejscu Państwu Szmyd ( Pani Kasi za pamięć) za tak wspaniały prezent i zapewnić ich o przelaniu paru litrów potu w ich intencji. Czapa została zarekwirowana przez moją córkę, która spędziła w niej resztę dnia na spacerze i w domu. Poniżej fotki dokumentujące ów dzień.


i córka na swoim trenażerze




Na koniec małe wyjaśnienie co do obecnego kształtu bloga. Parę osób w prywatnych mailach zapytywało dlaczego nastąpiło pewne odejście od dość hermetycznej tematyki bloga.Otóż nigdy nie zamierzałem pisac bloga a pisząc pierwszego posta nie zakładałem, że będzie on tylko o rowerach. Jest to raczej pewna refleksja nad własnym życiem na które składa się wiele rzeczy. W pewnych okresach pewne formy aktywności dominują co ma wyraz w postach. Rowerowy duch czuwa nadal się unosi nad blogiem i w niedługim czasie czuję, że zacznie znowu mocno dawac o sobie znać. Co do rodziny o której wspominam często - to jest sens życia - rower, bieganie i inne zainteresowanie są tylko dopełnieniem. Mam nadzieję, że wszystkie wątpliwości zostały wyjaśnione.
pozdrawiam -quis

sobota, 12 czerwca 2010

Stary rower.

Samotne wieczory sprzyjają wspomnieniom. Na trzy dni żona wyjechała a ja zostałem z dwójką maluchów w domu. Mała masakra, ale jest wesoło. Niestety dzisiejsza temperatura nie pozwoliła na szaleństwa zewnętrzne ale nadrobiliśmy to w domu. Po 19 już spały więc pozwoliłem je sobie opuścić i pójść pobiegać. Wróciłem do formy z kwietnia i myślę, że we wrześniu poprawię czas w półmaratonie. No ale nie o tym miało być. darmowy hosting obrazków Gdzieś tam na dysku odkurzyłem stare zdjęcia i znalazłem zdjęcie roweru na którym odbyłem pierwszą trasę rowerową. W pierwsze wakacje po liceum pojechałem sam ( jakoś od zawsze nie byłem szczególnie towarzyski) z Bydgoszczy do Iławy ( koło 120 kilometrów) - oczywiście w jeden dzień. Dość dobrze wspominam ten wypad i nawet pamiętam go dość szczegółowo. Przejeździłem na nim chyba kilkanaście lat. Dość nietypowy rozmiar ramy, specjalnie dobrany przez Ojca okazał się strzałem w dziesiątkę. Rower służy do teraz komuś innemu - tylko siodło zostało odebrane na pamiątkę. Stare, skórzane, twarde- model kolarski. Na tamte czasy to był produkt niedostępny w sprzedaży- szedł na export. Nie wiem ile na nim kilometrów zrobiłem. Wtedy jeszcze nie miałem takiego parcia na rower. Gdzieś tam w dzieciństwie śledziłem Wyścig Pokoju, ale nigdy nie myślałem o rowerze jako czymś istotnym Bardziej fascynował mnie żużel i piłka nożna. Teraz jest odwrotnie- człowiek dojrzewa i fascynują go rzeczy, które sam przeżywa, a nie te, na które jest moda czy idzie duży pieniądz. W sumie to jestem chyba osobnikiem w miarę wiernym rzeczom, ideom, wartościom, które już w dzieciństwie czy latach młodzieńczych były ważne czy też miałem z nimi dużą styczność. Na koniec taki utwór do którego miałem zawsze słabość i przy którym praktycznie codziennie biegam. Mało uduchowiony, ale jestem dzieckiem lat 80-90 i to wywarło na mnie niemały wpływ.

czwartek, 10 czerwca 2010

Lata osiemdziesiąte. Jedzenie i muzyka.

Mam słabość do lat osiemdziesiątych. Lata dzieciństwa, dobrej muzyki, dobrych ludzi i dobrych smakołyków. Słabości, któż ich nie ma. Ja mam wiele a jedną z nich są słodycze robione przez moją mamę w czasach socjalizmu. Wiadomo, wtedy było mało wszystkiego a to co było nie było prawdziwe. Wyroby czekoladopodobne, płyty w opakowaniach zastępczych, wybrakowane produkty. W zalewie tandety mieliśmy jednak prawdziwe cuda w domu. Rowery - zawsze pierwsza jakość robiona pod czujnym okiem Dyrekcji w Romecie oraz smakołyki robione przez Mamę. Przez 10 lat męczyłem Mamę o przepis na pewne kulki z płatków owsianych, które jakoś mi zapadły w pamięci. W końcu go dostałem i stałem się regularnym producentem owych na domowe potrzeby. Przepis i wykonanie jak przystało na czasy panującej nam socjalistycznej ojczyzny były proste, tanie i szybkie. Potrzeba 130 g masła, 8 łyżek mleka, 3-4 łyżki kakao, 3/4 szklanki cukru i pół opakowania cukru waniliowego ,około 3 szklanki płatków owsianych. Masło roztapiamy w garnku, dodajemy 2 rodzaje cukru i kakao. Następnie dodajemy mleko i czekamy aż się zagotuje. Odstawiamy garnek z ognia i dodajemy płatki. Tworzy się masa z której wyrabiamy kulki. Trzeba uważać aby nie przesadzić z ilością płatków bo gdy wchłoną za dużo masy to nie ulepimy kulek. Kulki należy lepić wilgotnymi rękoma - łatwiej nadaje się masie kształt. Ulepione kulki wkładamy do lodówki aby się utwardziły. Całość zajmuje około 20 minut a radość i przyjemność z jedzenia bezcenna. Poniżej coś przy czym kulki będą smakować jeszcze bardziej.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Rower i biegi kontra codzienność.

Nie planuję żadnych wypadów rowerowych, żadnego biegania. Mając dwójkę małych dzieci nie ma to sensu. Co z tego, że w głowie zrodzi się plan przebiegnięcia 20 km jak w ten dzień dziecko zasypiające codziennie przed 20 zasypia po 21.Ucieka godzina, którą człowiek miał poświęcić na wylanie litrów potu.
Czasem wybiegając po dniu zabaw z dzieciakami po pierwszym kilometrze wiem, że mój ambitny plan zostanie zmodyfikowany o 30-40%.
Nie to, ze nie dam rady - zwyczajnie nie mam ochoty. Przebiegam wtedy założone minimum - 10 km i jestem usatysfakcjonowany.
Ktoś może zarzucić, ze nie mam w sobie ducha wojownika. To prawda- ale dzięki temu mam cały czas frajdę z pokonywania kilometrów. Kurczowe trzymanie się planu potrafi zabić ducha.
Wczoraj zamiast wrócić po pracy do domu poczułem jedność z szosą i zrobiłem sobie dodatkową godzinę jazdy na rowerze. Nie planowałem. Wiedziałem, ze dzieciaki już śpią i mogę sobie na to pozwolić. Zamiast pojechać prosto - skręciłem i zrobiłem mały objazd.
Przejechałem znajomą trasę, zobaczyłem jak sobie radzę na podjazdach, powdychałem spaliny i z uśmiechem na twarzy wróciłem do domu. Do tej rowerowej wycieczki wrócę w następnym wpisie.
W życiu duchowym także nie planuję. Z reguły wielkie plany niweczyła codzienność i prowadziło to tylko do niepotrzebnych frustracji. Mając ileś tam lat doświadczenia człowiek intuicyjnie wyczuwa co mu w danej chwili pomoże.
To jak z jazdą pod górkę. Nie zastanawiam się na jakim przełożeniu je pokonam - dostosowuję je intuicyjnie. Tak jak połykając szosowe kilometry poznaje się swoje możliwości i zespala się je z rowerem tak z upływem lat umie się dostosować modlitewny rytm do kondycji duszy.
Rytm - słowo klucz tego bloga.

sobota, 29 maja 2010

Sylwester Szmyd

Od roku nosze się z zamiarem napisania krótkiej notki o tym Panu. Dzieci śpią i jest chwila aby to uczynić.
Nie będę przytaczał w jakich drużynach jeździł, skąd pochodzi, co lubi. To sobie można wyczytać na jego blogu, w gazetach.
Nawiązując do tematyki bloga uderzę w inny ton.
Jan Paweł II przypominał, że świat potrzebuje zwyczajnych świętych. Nie żadnych wielkich autorytetów ale ludzi poświęcających się swoim obowiązkom rodzinnym czy zawodowym w stu procentach. Takich, którzy po cichu budują ziemskie christianitas, którzy zdając sobie sprawę z własnych słabości potrafią jednak dokonywać rzeczy wielkich - dawać przykład cichym zwyczajnym życiem.
Właśnie tak widzę Sylwestra Szmyda w kolarskim świecie. Wykonując solidnie swoją pracę gregario, czyli pomocnika najlepszych w drużynie potrafi zmienić losy wyścigu. Od niego w dużej mierze zależy jak lider zaprezentuje się na mecie i czy zbierze laur zwycięstwa. O pracy Sylwestra będzie pamiętać garstka pasjonatów. Nie będą podawać, że Basso wygrał dzięki pracy Sylwestra Szmyda, jednak to w znacznej mierze po cichu on zbudował to zwycięstwo.
U Sylwestra Szmyda uderza też fakt, ze zdaje sobie on sprawę że nie jest stworzony do bycia liderem bo jak twierdzi nie ma w nim aż tyle talentu, ale jest stworzony do bycia pomocnikiem. I to najlepszym pomocnikiem.
Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Trzymam kciuki za Pana dalsze pomykanie po szosie!!!!!!!

poniedziałek, 24 maja 2010

majowe oczyszczenie

Lepiej późno niż później. W końcu udało się wyrwać na dłuższą wycieczkę rowerową. A wszystko za sprawą Mamy, która będzie obchodzić 60 lat życia i wyprawiała w niedzielę imprezę. Oczywiście Mamo kolejnych wielu lat i zawsze takiej samej pociechy z ulubionego syna( tamci tak Cię nie kochają).
Do domu rodzinnego mam blisko 150 km więc postanowiłem ten dystans jak czyniłem to przynajmniej raz w roku, pokonać rowerem.
Początek okazał się masakryczny. Mgła i wilgoć szybko dały się we znaki odbierając przyjemność z jazdy. Próby zatrzymania się na poboczu skutecznie uniemożliwiały chmary meszek. Po 70 km zastanawiałem się co mi właściwie odbiło żeby wybrać się rowerem. Ale wjazd do Wągrowca okazał się przełomowym momentem. Wyszło słońce i organizm wskoczył na wysokie obroty. Złapałem właściwy rytm i pomykałem z radością po szosie. Nastąpiło oczyszczenie. Wszelkie problemy w tamtej chwili straciły na znaczeniu. Byłem tylko ja i szosa. Gdzieś tam unosił się Duch św. przenikając wszystko w dniu pamiątki jego zesłania.
Oczywiście rower został już odstawiony w garażu, problemy wróciły próbując przyćmić te chwile wolności i radości. Jednak gdzieś wewnątrz tli się Duch i pomaga przetrwać przeciwności i oczekiwać na kolejną dawkę czarnej szosy.
Na koniec pozdrawiam Krzyżyków. Wczoraj koło 21 narodził się im syn Marek. Cztery kilo zdrowego chłopaka. Urodzony w świętej rodzinie, świętego dnia - będzie świętym

czwartek, 20 maja 2010

Święci grzesznicy

Floyd Landis, amerykański kolarz, który stracił zwycięstwo w Tour de France po pozytywnym teście antydopingowym, przyznał się do systematycznego stosowania niedozwolonych substancji o to samo oskarżając Lance'a Armstronga, doniósł "Wall Street Journal".
Taki oto news dzisiaj przeczytałem, usłyszałem i.. I nic.
Ktoś, kto chociaż trochę interesuje się kolarstwem wie, że duża część peletonu bierze doping. To jest sport zawodowy gdzie nie ma miejsca na słabości i kiepskie wyniki.
Lance jest ikoną a ikon się nie rusza. Nikomu nie będzie na rękę jakiekolwiek babranie w przeszłości Bossa. Jest on bohaterem dla osób walczących z rakiem, człowiekiem przynoszącym kolarstwu i sponsorom góry pieniędzy oraz dobrym zaczynem na polityka.
Zresztą prawo nie działa wstecz - wszystkie kontrole antydopingowe przeszedł bez wpadek więc nie można mu nic zarzucić.
Ciekawe jednak jest jedno. Wszyscy więksi przeciwnicy jak i towarzysze zespołowi Lanca wpadli na dopingu. Albo jest sprytniejszy albo jest terminatorem w ludzkiej skórze. Bóg wie - mnie nic do tego.
Wszystkim zainteresowanym polecam książkę ( krąży w pdf-ie), którą napisał Voet Villy pt. Przerwany łańcuch, która opisuje pierwszą wielką aferę dopingową w kolarstwie.
To tak na gorąco w przerwie reklamowej w czasie oglądania wyścigu kolarskiego dookoła Kalifornii.
Do tematu wrócę za czas jakiś.

środa, 19 maja 2010

siodło jak klęcznik

Nie ma co się oszukiwać że pośladki u cyklisty narażone są na spore niewygody. Nie ma kłopotu przy krótkiej jeździe jednak na dłuższych dystansach warto zadbać aby tyłek zbyt bardzo nie odczuwał skutków jazdy.
Osobiście używam wąskiego i w miarę twardego siodła. Po pierwsze uda nie obcierają się o boki siodła a po drugie siedzenie nie zapada się w miękkie siodło. Oczywiście nie da się wyeliminować pewnego bólu pośladków ale takie siodło naprawdę minimalizuje skutki zbyt długiego siedzenia.
Podobnie jest z ławkami w kościele. Te niby mające ułatwić życie poduszeczki na klęcznikach zawsze przy dłuższym klęczeniu powodowały, że nie mogłem się skupić na modlitwie. Po 5 minutach kolana wołały abym się podniósł i dał im odpocząć. Na mszy nie ma problemu bo klęczy się tylko parę minut jednak przy adoracjach już problem jest istotny.
Poniżej mój rowerowy klęcznik firmy Selle Italia model -Shiver Troy Lee Designs. Urzekło mnie wyglądem i w miarę niewysoka ceną. Dodatkowo do jazdy na nim zachęcił mnie Ojciec, który wspaniałomyślnie dał mi je w prezencie. Opłaca się mieć dzieci - zmiękczają dziadków;)

wtorek, 18 maja 2010

Nowy sezon - nowe miejsce

Z żalem rozstałem się z dawną lokalizacją ale czasem trzeba podjąć trudne decyzje.
Zaniedbanie bloga wynikało głównie z przemęczenia i wypalenia. "Sukces" w półmaratonie i rewelacyjna forma na rowerze trochę mnie rozleniwiły. Ostatni miesiąc trochę się zaniedbałem co odczułem po 3 tygodniach niebiegania. Czułem się jakbym pierwszy raz wychodził potruchtać.
Ale myślę, że będzie lepiej bo pewna urocza osóbka postanowiła mi pomóc w osiągnięciu dobrego wyniku na półmaratonie w Pile i podarowała półprofesjonalne urządzenie treningowe Garmina 305.
Wczoraj biegając uświadomiłem sobie, że życie z dwójką dzieci przeżywam intensywniej niż jak byliśmy tylko we dwójkę z żoną. Nie mam zbytnio czasu na żadne pierdoły. Zaczynając dzień o 20, jak dzieci pójdą spać staramy się te parę godzin naprawdę wykorzystać efektywnie. Znajduję czas na bieganie, czytanie, obejrzenie kolarstwa ( polecam blog Sylwestra Szmydta - najlepszy Polak w peletonie i wkrótce poświęcę mu jedna notkę, z czym noszę się od roku).
I gdzieś tam tylko człowiek uświadamia sobie ile czasu zmarnował, ile ewangelicznych talentów nie rozmnożył tylko zakopał.
Pozostaje tylko ufność w Miłosierdzie Boże.
Pewnie pewnie także intensywniej na blogu. Może czasem mniej poważnie, mniej patetycznie, mniej duchowo.
Będę bardziej ja.

poniedziałek, 17 maja 2010

Ojcowska duma. Sobotnie rowerowe szaleństwo.


W sobotę poczułem się jak wielki mistrz masoński, gdy przygotowywałem rower, a potem ubierałem córkę ,na pierwszą wspólną rowerową przejażdżkę.

Do tej pory rower był moją odskocznią od rzeczywistości, rodziny, problemów. Nagle za sprawą krzesełka zamocowanego z tyłu stał się wartością wspólną – rodzinną. Córka w sobotnie popołudnie przeżyła rowerowe wtajemniczenie. Krótkie, trochę szokujące, ale chyba jej się podobało. O tym przekonam się gdy następnym razem zaproponuję jej trochę dłuższą wycieczkę.

W sumie można to nazwać rowerowym chrztem. Jej pierwsza jazda na rowerze, na dwóch kółkach. Tak jak weszła w świat Boga przy chrzcie, tak też poprzez rodziców poznaje rowerowe szaleństwo.

Na razie w kościele interesują ją „bam bam” – czyli dzwony. Idąc do kościoła idziemy zobaczyć dzwony oraz czasem „kra kra”- w kaplicy jest Duch św. pod postacią gołębicy. Dla córki wszystkie ptaki robią „ kra”.

W rowerowym slangu córki na razie tylko kask ma nazwę – czapa.

Słownik w obu rzeczywistościach – rowerowej i koscielnej- może mało ortodoksyjny, ale na wszystko przyjdzie pora.

Na razie zakładamy czapę i jedziemy zobaczyć bam bam;)

Męcz się ty świnio- 8 lat po ślubie

Obowiązki rodzinne nie pozwalały ostatnio na aktywność blogową, ale w końcu udało się znaleźć trochę czasu, aby coś napisać. Niedziela była zwieńczeniem sezonu biegowego. Wziąłem udział w 3 pólmaratonie poznańskim i nawet udało mi się go ukończyć. Trochę gdzieś zabrakło na końcowych kilometrach determinacji i czas końcowy wyniósł 1:44:53.

Niby nie jest źle, ale mogło być lepiej. Gdzieś na 15 kilometrze, gdy kolano i dawna kontuzja kostki zaczęły ostro o sobie przypominać w głowie powtarzałem sobie, co pewien czas tylko jedno- "Męcz się ty świnio". Te słowa wypowiedział na jednym z etapów Tour de France teamowy kolega Jana Ullricha gdy ten miał kryzys i dało mu to kopa potrzebnego do sukcesu, jakim było wygranie tego wyścigu. Mnie przypomnienie tego epizodu pomogło ukończyć półmaraton z przyzwoitym czasie.

Dodatkowym bodźcem było ofiarowanie wysiłku w intencji 1, 8 rocznego Jędruli, u którego zdiagnozowano białaczkę. Pozdrawiam jego dzielnych rodziców i zapewniam o ciągłej modlitwie.

Pozdrawiam tutaj sąsiada Marka i Tomka Majewskiego( spotkanie po 12 latach) za zagrzewanie do biegu i pometowe konwersacje. Poniżej ja na trasie ( bajkerowa czapeczka grupy kolarskiej csc)

A dzisiaj minęło 8 lat od dnia ofiarowania życia najwspanialszej kobiecie, jaką znam ,i która jest matką Kingi i Grzecha- owoców naszej miłości. Mam nadzieję, że ten miłosny maraton będzie jeszcze długo trwał i mimo trudnych chwil dostarczał nam nadal sensu istnienia. Żono – najszczersze podziękowania za wytrzymanie ze mną tyylu lat.

Wszystkim czytającym bloga życzę pełnych wiary świąt i zapewniam o mojej modlitwie za Was.

aaaa. Jeźdzących samochodem proszę o ostrożność na szosie – może rowerzysta którego mijacie to quis ut deus- zachowajcie ostrożność;)

nie lubię mistyków

Nie lubię czytać dziel mistyków chrześcijańskich. Przeraża mnie ich bezpośredniość, używany język, wręcz „erotyzacja wiary”. Tam nie ma miejsca na nic innego poza Bogiem. Totalne zachłyśnięcie się Absolutem. Wszystko inne jest im niepotrzebne, wręcz staje się przeszkodą w drodze do nieba.A jak tak nie potrafię i nawet nie chcę. Nie chcę totalnie zatonąć w wierze.Nie w taki sposób. Chciałbym, aby ona przenikała moje życie, ale i dawała pewna swobodę. Rodzina, pasje cyklistyczno-biegowe u mistyka nie maja szans na zaistnienie. Jak mógłby popadać w transy mistyczne, gdyby wkoło biegały lub krzyczały domagające się zabawy dzieci? Gdzie miejsce na miłość małżeńską, tak niedoskonałą, ale dzięki temu tak pociągającą –wszak możemy jej doświadczać, cieszyć się nią. U mistyków w radości zaraz pojawia się smutek – wszak miłość, jakiej doświadczają tak krótko trwa. Stany ekstazy nie mogą trwać wiecznie a po nich ich dusza krzyczy, że już umiera z braku Boga. Ja gdzieś tam miłość Boga dostrzegam w codziennym przemierzaniu kilometrów. Dzisiaj zacząłem sezon rowerowy poprzedzony lekkim przygotowaniem na trenażerze. Wyjechałem na szosę i doświadczałem niesamowitej radości z wylewanego potu i każdego obrotu korbą. Fajnie widzieć, że zimy nie przespałem, organizm pracuje lepiej niż w zeszłym sezonie. Bieganie, wzmocniło wydolność, przez co jazda jest o wiele przyjemniejsza. Piękne jest to, że zsiadając z roweru wracam do cudownej żony i wspanialej dwójki dzieciaków. Ich uśmiech wyzwala dodatkowe siły, i organizm mimo zmęczenia funkcjonuje dalej na pełnych obrotach.Dlatego mimo zachwytu nad mistykami przez wielu ludzi ja nie odnajduję siebie w ich pobożności. Jestem pełen podziwu dla ich wiary, ale nie pragnę takiego jej wyrazu. Być może grzeszę, ale w moim życiu przejawem miłości Boga jest moja rodzina i moje pasje. A poniżej mój syn cieszący się z powrotu ojca.

na modlitwie jak w życiu- lepiej dużo milczeć

Coś w tym jest, że milczenie jest złotem. Coś tam człowiek czasami powie, niby bez znaczenia a potem słusznie mu się to wypomina. Jest okazja do drwin i jak to mawia mój Brada podśmiechujek.
Śmiałem się z ludzi poubieranych „ jak kolarze”. Gdzie ja bym mógł cos takiego nosić? Od trzech lat regularnie pomykam w obcisłym stroju rowerowym i jeszcze nie wyobrażam sobie inaczej.
Podobnie z bieganiem. Latem w rozmowach twierdziłem, że bieganie nie jest dla mnie, maratony dla pozerów i w ogóle to bieganie jest nudne. Od listopada biegam i muszę przyznać, że mnie bardzo wciągnęło. Nawet ostatnio czas sobie zmierzyłem na 10 km( 49 min) i zastanawiam się nad pobiegnięciem w pól maratonie poznańskim.
Milczenie jest cnotą – a ja cnotliwą bestią bardzo nie jestem. Mam, nad czym pracować w poście.
Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi napisano. Coś w tym jest – uważajmy, o co się modlimy, obiecujemy- Bóg nam to pewnie na sądzie przypomni. Im mniej zapisane w jego księdze tym lepiej.
Człowiekowi wydaje się, że jest odporny na wszelkie zapędy koncernów chcących mu wepchnąć niepotrzebny towar. Ale tak się tylko wydaje.

Na początku był rower i kask. Potem doszła odzież. Tak naprawdę na tym można poprzestać. Ale nie. Człowiek czyta, rozmawia i każdy stara się mu sprzedać jakaś nowinkę. Ta pierdólka przyczyni się do poprawy wydolności, to pomoże ci poprawić pedałowanie.

Nagle wydajesz niebotyczne sumy na coś, co do szczęścia nie jest potrzebne. W tym sezonie postanowilem nie kupować nic do roweru. Oczywiście nie wliczam tutaj dętek, smaru- to jest oczywista oczywistość.Rower, odpowiednia odzież i licznik. Licznik bez żadnych wypasów. Tylko kilometry.Tak samo z bieganiem. Myślałem, że bieganie to najtańszy ze sportów jednak rzeczywistość szybko skorygowała mój błąd myślowy.Jednak i tutaj pozostanę przy butach ( niska pólka 250 zł), spodnie i bluza.Nie kupię żadnego Garmina liczącego uderzenia serca, pokazującego dystans, liczącego kalorie itp.Dlaczego? Nie potrzebuję pulsometru – czuję, jaką wydolność ma w dany dzień moje serce, kilometry sprawdzę rowerem, wagę sprawdzi waga( o grubasach i chudych w następnym wpisie). Gdzieś tam potrzebuję prostoty i w bieganiu i cyklistycznych porywach serca. Bez wątpienia pewne zabawki są potrzebne zawodowcom, ale przeciętnemu amatorowi do niczego nie służą. Po co udawać kogoś, kim się nie jest – stanąć w prawdzie i odkryć prostą radość pedałowania – to mój cel na ten sezon.Hmmm. Nie ma odniesień do wiary? Chyba jednak jest. Gdzieś tam pod czaszką kołacze się przestroga Jezusa przed gromadzeniem niepotrzebnych dóbr doczesnych. Potrafią skutecznie przesłonić to, co istotne.Z cyklu kontrowersyjnych polecanek muzycznych nowy album Petera Gabriela „ Scratch my back”. Dlaczego on? Bo jest pełen prostoty i piękna. Nie są to autorskie kompozycje, lecz covery jednak Peter nadal im swojego niepowtarzalnego klimatu. Peter, pianino i orkiestra. Klimatyczny i bardzo spokojny album. Dzisiaj nie wklejam okładki, lecz znaczek z jego ostatniej płyty zawierającej autorki materiał UP.

Lica i Krzyżyk- muzycy i katolicy

Dzisiaj ladna pogoda, -8, bez wiatru – pogoda sprzyjala więc bieganiu. Jak się biega to jest także czas na rozmyślanie i rozrachunek z życiem.

W sumie to jest jedyny sposób aby podziękować dwóm ważnym osobom w moim życiu. Na żywo bym się nie odważył ale blog jest moim podwórkiem i tutaj umieszczam to co czuję

Są to dwie osoby z kręgu tzw. muzyki metalowej ( mam nadzieję, że jeden z nich się nie obrazi).

Zacznę od starszego., który raczej tych słów nie przeczyta. To Robert Friedrich – jeden z niewielu muzyków których wypowiedzi mogę słuchać czy czytać. Jego świadectwo zawsze było dla mnie czymś ważnym i pomagało w życiu. Creation of Death, Tymoteusz czy Solid rock Acidów były zawsze czymś co dawało mi kopa i pomagało iść przez życie. Zresztą zawsze jestem pod wrażeniem jego rodziny – prawdziwie chrześcijańskiej. Teraz jest Arka Noego i moja córka jest wielką fanką twórczości „wujka” Roberta. Nie żadne teletubisie a teledyski Arki moja córka uwielbia słuchać, oglądać i przy nich tańczyć. Robert Friedrich łączy pokolenia i umacnia wiarę w rodzinach;) poprzez muzykę.

Druga osobą jest Krzyżyk. Człowiek, z którym przyjaźń zaczęła się dzięki Infernal Connection i trwa do dziś. Tomek teraz to mój ulubiony;) perkusista i zarazem wzór dobrego męża i katolika. Zawsze jestem zbudowany świadectwem jego życia w czym udział ma bez wątpienia jego żona Agnieszka( którą serdecznie pozdrawiam). Może nie zawsze na wszystkie sprawy patrzymy w identyczny sposób ale nie przeszkadza nam to przez tyle lat budować malego christianitas. Bez etapu Acidów, bez wątpienia nigdy bym nie poznał Tomka z którym na początku łączyła nas głownie muzyka teraz łączą nas wspólne problemy. Oboje mamy wspaniałe i wyrozumiałe żony i niesforne dzieci.I choć muzyka jest ważna to oboje wiemy, ze bez Boga nic byśmy nie osiągnęli.

Wiem, że muzyce metalowej, rozrywkowej można dużo zarzucić ale te dwa przykłady pokazują, że i tam trafiają się dobrzy ludzie żyjący wiarą.

Duch wieje kędy chce – nawet poprzez hejwi metal.

Dziękuję Wam Panowie i zawsze ze szczególną przyjemnością słucham Robotów Arki gdzie mogę posłuchać w akcji dwóch muzykow dzięki którym moja wiara była i jest umacniana. Poniżej male podziękowanie mojej córki – fotka z dedykacją dla WUJKÓW : ROBERTA I TOMKA

katolicyzm to nie religia dla betonów

Nowy rok nadszedł to i pora coś w przemyśleniach cyklistyczno – biegowych wpisać. Wszak niedźwiedziem nie jestem i zimy nie przesypiam. No na pewno nie będzie o tym jaka msza jest lepsza i czy trzeba mieć trójkę albo wiecej aby być koszernym. Takie tematy pozostawiam innym – wpiszę się raczej w nurt niedoścignionej Mimi piszącej w stylu pseudointelektualnego bełkotu. Mój niszowy blog pozostanie niszowym i będzie dalej utrzymany w konwencji bez nieuporządkowania stylistycznego.Najtrudniej sie rozkręcić i złapać rytm a życie jakoś nie ułatwia prowadzeniu uporządkowanego trybu. Dwójka małych szkrabów ( jedno 1,5 roku drugie 2 miechy) nie pozwala na jakiekolwiek planowanie rozwoju fizycznego. Wszystko raczej w pośpiechu i spontanicznie sie dzieje. Dlatego też wpisy blogowe są tak rzadkie i chyba tak pozostanie.Dzisiaj udało mi się w końcu zaliczyć 10 km ze zmierzeniem czasu. Nie podaję jaki był bo to nieistotne – ja jestem zadowolony. Pewnie przy niektórych biegaczach będzie to żenujący wynik ale jak wspomniałem wcześniej nie biegam według jakiegoś systemu. W sumie to chyba bym nie potrafił – jakoś nie jestem typem człowieka uporządkowanego. Dlatego też lubię katolicyzm bo mimo pewnej schematyczności i uporządkowania pozwala na dużo swobody. System tworzy ramy a człowiek wypełnia je swoim obrazem życia. Dlatego mimo, że niektórym betonom ciężko to zauważyć katolicyzm może mieć szereg form i wyrazów a jedynym ograniczeniem jest zmieszczenie się w ramach jakie wyznacza Rzym w o osobie papieża.Zauważam u siebie pewną przypadłość zarówno w życiu duchowym jak i fizycznym. Przełomowe jest dla mnie pierwsze 15 minut. W okolicach tej magicznej cyfry czuję niesamowity spadek energii. Jak biegnę lub jadę mam ochotę w okolicy tego czasu dać sobie spokój. Kolejne minuty przynoszą jednak właściwy stan ciala i umysłu. Podobnie mam na modlitwie i lekturze. Pierwsze minuty to totalne rozkojarzenie, uciekanie myślami w codzienne problemy. Jednak czas przynosi coraz większe skupienie i zaangażowanie. Ducha i ciało trzeba rozgrzać, aby wskoczyły na właściwy tor. Dlatego tez warto znaleźć gdzieś tam trochę dłuższą chwile na trening ciala i ducha aby zauważyć efekty naszych działań.Na koniec tych krótkich wypominek blogowych dwie rzeczy. Pragnę podziękować wszystkim, którzy od ponad roku śledzą moje umysłowe wykolejenie prezentowane na blogu a szczególnie pewnej milej osobie, która podarowała mi krokomierz. Obiecuję najbliższe zmęczenie biegowe ofiarować w jej intencji.Druga rzecz to zachęcanka muzyczna. Trochę stara według nowoczesnej mody -bo zeszłoroczna. Zespól Chickenfoot.. Jego skład tworzą: Sammy Hagar – wokalista VAN HALEN, Michael Anthony – basista VAN HALEN, Joe Satriani – jeden z i najlepszych gitarzystów na świecie oraz Chad Smith – perkusista Red Hot Chili Peppers. Muzycznej Ameryki nie odkrywają ale podają stary dobry rock w znakomitym stylu. Naprawdę warto posłuchać co razem wyrabiają. Mój dwumiesięczny Grześ jest już wielkim fanem;) a córka uskutecznia taniec przy ich kawalkach.

samotność krótkodystansowca

Samotność krótkodystansowca. Chyba tak można nazwać codzienne zmaganie z własnym lenistwem, zmęczeniem, znużeniem obowiązkami dnia codziennego. No bo ciężko nazwać 40-50 minutowy bieg jakimś osiągnięciem. Jednak mnie on wystarcza. Ładuje akumulatory, pozwala usunąć negatywne myśli, włączyć się w boskie tryby czasu. Ta sesja z godzinkami pozwala balansować mi codziennie na niebezpiecznej lini wypalenia codziennością. Daje siłę do bycia w miarę przyzwoitym mężem i ojcem.

Przebiegam codziennie koło wypasionego klubu dla nowoczesnych ludzi- siłownia, fitness i inne ludzkie ulepszacze w jednym miejscu. Na widoku masa ludzi w wieku do 40 lat biegnących na bieżni lub pedałujących na stacjonarnym rowerku. I taka mnie refleksyja nachodzi. Jak bardzo jesteśmy spaczeni, że aby pobiegać czy pojeździć na rowerze musimy zapłacić za coś co możemy mieć za free. Ja wiem, że biegnąc po ciemku nie pokażę swoich wypasionych butów, ubioru. Nie spojrzę w lustro i nie stwierdzę, ze bosko wyglądam. Nie biegnę obok jakieś fajnej panienki. No bo po co.

Biegnę czy jadę dla siebie. Nie potrzebuję widowni czy możliwości opowiadania w towarzystwie co mi umożliwia mój klub narcyzów. Takie miejsca wpisują się wspaniale w nowoczesność gdzie ważne jest ciało a duch to temat dla dewotów i kretynów. Budujesz ciało ale nie hart ducha. Nie musisz zmagać się z wiatrem, deszczem, śniegiem. Jesteś wypakowany ale tak naprawdę miękki bo duch w Tobie jest skarłowaciały. Świat ofiarowuje Ci wszystko w gotowej formie – masz to łykać jak fast foody. Masz nie odbiegać od normy.

Nie neguję oczywiście chodzenia do takich przybytków bo jest tam masa rzeczy niedostępnych na co dzień ale niech one będą uzupełnieniem a nie podstawą.

Tak samo z wiarą. Kiedyś wydawało mi się, że aby być dobrym katolikiem to trzeba przeczytać masę książek, być we wspólnotach, być młotem na heretyków. Teraz doszedłem do wniosku – może mylnego- że najpierw trzeba być dobrym w powołaniu które się dostało a reszta ma być takim codziennym biegiem pozwalającym utrzymywać się na powierzchni łaski.

Nowa Armia ,wysiłek i modlitwa

Pora zanurzyć się w mało ortodoksyjne rozważania o wierze i rowerze w ten listopadowy wieczór. W sumie to będzie jeszcze o nowej Armii, bieganiu – wszak nie samą jazdą człowiek żyje. Po miesiącu rowerowego postu zasiadłem na siodle, zacząłem pedałować i stwierdziłem, że dostaję kolejną lekcję pokory. Byłem cienki jak dupa węża. Zero pary w nogach. Totalnie ociężałe nogi monotonnie i bez polotu ciągnęły pedały w górę. Masa potu i nic więcej. Zero lekkości, świeżości. Będzie potrzeba sporo sesji na trenażerze aby powrócić do rowerowej normalności. Zupełnie jak w życiu duchowym. Klękasz codziennie i odmawiasz różaniec. Na początku jedną dziesiątkę a z czasem jak się wciągniesz to cały nie sprawia problemu. Ale wystarczy sobie odpuścić parę wieczorów i powrót do tej modlitwy staje się naprawdę ciężki. Zaczynasz się niecierpliwić, kolana zaczynają boleć . Szukasz pretekstu aby skrócić rozważania. Potrzeba znowu czasu do zjednoczenia duszy i ciała. Dla mnie różaniec jest związany z rowerem. Te dwie rzeczywistości – cielesna ( rowerowa) i duchowa ( różaniec) wspaniale się przenikają. Jedna nie istnieje bez drugiej. Brak roweru oznaczał brak różańca- nie potrafię się modlić ta modlitwą bez kręcenia korbą. Teraz pracuję znowu nad duchem i ciałem. Ale nie myślcie, że post rowerowy oznaczał brak ruchu, żarcie i przybieranie na wadze. W ramach pracy duchowej zacząłem biegać. Tutaj nieodłącznym towarzyszem jest jakiś sprzęt z muzyką. Wspaniale sprawdzają się godzinki. Zawsze jak słyszę „ Zacznijcie wargi wasze chwalić Pannę Świętą..” przechodzą mnie ciary po plecach. Niestety poza pielgrzymkami i sporadycznymi okazjami nie było mi dane modlić się tą modlitwą. Dzięki bieganiu odkryłem ją na nowo. Nie chcę być kolejnym biegającym który biega tak naprawdę tylko w celu poprawy samopoczucia. Myślę, że zdrowo jest budować i ciało i ducha – wszak chrześcijaninem jesteś cały czas. Praca nad ciałem musi być przesiąknięta wiarą – inaczej staje się bożkiem. No ale muszę jeszcze wspomnieć o nowej płycie Armii. Muza zakręcona i totalnie nie armijna. Dla kogoś zakochanego w stylistyce dotychczasowej armii może się okazać lekko niestrawna i ciężkawa. Chylę czoło przed sekcją rytmiczną – Kmieta i Krzyżyk odwalili kawał dobrej roboty i są najciekawszym punktem tej płyty. Krzyżyk kolejny raz udowadnia, że po Stopie nie było lepszego od niego bębniarza w Armii. Muszę powiedzieć, że parę lat temu słuchając „Pumy i jego zony” nie spodziewałem się, że nagra takie rzeczy. Szacunek panie Tomku.

yerba mate i listopadowy rozruch

Dzisiaj będzie jesiennie, yerbastycznie i ojcowsko. Zaczynam od yerby bo ona napędzila mój umysl do powrotu na blogową szosę. Nie napiszę, że yerba jest cacy albo be, bo nie oto w tym całym piciu mnie chodzi. Malo mnie obchodzą ulotki zachwalające cudowne działanie owego napoju. Dla mnie liczy się rytuał picia. Pijam tylko w palo santo – naczynie ze świętego drzewa, którego aromat ciekawie wpływa na smak yerby. Nie polecam tykw i innych naczyń. Palo santo jest naprawdę wyjątkowe. W naszych warunkach klimatycznych należy kupować tylko okute, bo drewno, z którego jest wykonane lubi pękać.

Kolejnym ważnym elementem jest bombilla, czyli tzw. rurka do picia- im mniej skomplikowana tym mniej się zapycha. I na koniec zioło.. Na rynku jest wiele marek – ja preferuję Cruz de Malta. Dlaczego? Bo mi najbardziej podeszła. Ma to coś, co moje kubki smakowe zaakceptowały od razu. Z yerbą jest jak z tytoniem fajkowym – smakujesz kilka, ale gdy wybierzesz jeden to zostajesz mu wierny. Yerby nie pijam w pracy. Najbardziej smakuje mi w domowym zaciszu, gdzie mogę przy niej spokojnie zasiąść do lektury czy filmu. Pije się ją powoli, bez pośpiechu -czemu sprzyja bombilla. Jedna sesja może trwać do godziny – z jednego zasypania mam około 0, 7 litra napoju. Doskonale nadaje się także do picia na wycieczkach pieszych jednak trzeba wtedy uważać, aby nie pochlapać się naparem – bardzo trudno schodzą plamy.

Fajnie tak siąść, gdy dzieci są wykąpane i śpią w łóżeczkach ,i delektować się yerbą i nowym Stingiem, którego polecam. Super komponują się jego wariacje na temat świąt z listopadową aurą. O ile Sting miał po Mercury falling parę muzycznych wpadek to ten album jest naprawdę wart uwagi.If On A Winter's Night- tak się to dzieło zowie .

Niedługo powrócą rasowe cyklistyczne wpisy, bo znalazła się ekipa, która podjęła się wyprostowania mojej ramy i wyszło im to imponująco dobrze. W ramach podziękowań polecam sklep w Bydgoszczy mieszczący się przy ulicy Fordońskiej 226. O rowerach wiedzą i potrafią zrobić wszystko. A na koniec przedstawiam przyszłego szosowego miszcza świata Grzesia. Urodził się 11 listopada i ma się po małych zawirowaniach dobrze.

To tyle tematem wprowadzenia siebie i tych kilku czytaczy mego bloga w listopadowy klimat. Witam ponownie- czas rozpocząć kręcenie korbą.

bez doswiadczenia nie ma świadectwa

Aby w pełni doświadczyć Boga czasem potrzeba uciec od świata, ludzi, przyzwyczajeń. Kiedyś udawano się w miejsce odludne, na pustynię i tam poszcząc próbowano napełnić się łaską Ducha św. W ciszy, poście, umartwianiu ciala szukali Boga. Nie inaczej robił sam Jezus. Aby porozmawiać z Ojcem oddalał się w miejsca niezamieszkałe. Ja także w związku ze spodziewanymi wkrótce narodzinami syna postanowilem, że zakończę sezon i rozpocznę przygotowania do następnego. Miałem codziennie poświęcić godzinkę na trenażer i kilka razy w tygodniu odbywać krótkie biegi w celu poprawy kondycji, wzmocnienia płuc i ogólnego samopoczucia. Przygotowałem sobie małą pustelnię z dala od domowego zgiełku. Miejsce odludne do ćwiczenia ciala i ducha. Można oczywiście iść do klubu i ćwiczyć przy dźwiękach szybkiej muzyki, wszechobecnych narcyzów i sterylnych wnętrzach. Tylko, że wtedy poza ciałem nie ćwiczymy nic innego. Na Ducha nie ma tam miejsca. Niestety plany pokrzyżował mi pewien bałwan, który samochodem uszkodził ramę roweru, co zmusza mnie do zaprzestania jazdy moja maszyną. Brak wolnych środków nie pozwala na zakup nowej, a że nie jestem znanym kolarzem nie mam co liczyć, że zjawi się sponsor, który w zamian za jazdę z jego logo ofiaruje mi sprzęt. Nie można prawdziwie pisać o Bogu nie żyjąc w Nim i nie można pisać o szosie nie doświadczając jej. Nie pozostaje mi nic innego jak zawiesić bloga jednocześnie dziękując wszystkim tym, którzy czytali moje wypociny, życząc wielu kilometrów przejechanych na szosie.

symbol sprzeciwu

Coś ostatnio ciężko idzie mi pedałowanie więc przepraszam czytających za formę wpisu. Spadek formy związany ze zmianą pogody utrudnia mi też pisanie o sztuce pedałowania. Nie sposób pisać lekko o czymś co ciężko przychodzi.

Chrześcijanin żyjąc w świecie tu i teraz jest zarazem poza nim. Idziesz przed siebie w tłumie ludzi a jednocześnie poruszasz się pod prąd. Łamiesz standardy oferowane przez świat bo są one po to tworzone, aby życie było łatwe i przyjemne, przeżywane bez większych wysiłków i wyrzeczeń. Przez to świat nie docenia życia bo to co dostajesz na tacy ,nie cieszy ,a tylko na chwilę zagłusza głód Boga. Dlatego kocham rower. Wymaga wysiłku i poświęcenia. Musisz przełamywać się patrząc za okno i widząc padający deszcz, silny wiatr oraz ludzi opatulonych w kurtki. Nie osłoni cię karoseria samochodu. Jesteś wystawiony na kaprysy pogody ale z czasem stają się one czymś obojętnym, twoje ciało uczy się je cierpliwie znosić. Poruszając się ulicami wśród samochodów jesteś kimś obcym. Niby poruszacie się w tym samym kierunku, ale nie do końca. Burzysz standard wygodnego i łatwego dotarcia do celu. Uderzasz w ego wielu kierowców udających się w tym samym kierunku. Jakże to ktoś nie mający silnika może poruszać się szybciej od ich samochodu. Czasem podnosisz ciśnienie kolesia, który musi zwolnić aby cię wyprzedzić. Przynajmniej jego serce raz w ciągu dnia przepompuje trochę więcej krwi i dotleni bardziej mózg. Logika cyklisty nie pokrywa się z logiką kierowcy. Jest znakiem sprzeciwu wobec bezmyślności wielu kierowców. Często kończy się zderzeniem tych dwóch światów, z gorszym skutkiem dla rowerzysty. Ale to ryzyko ponosi też chrześcijanin zderzający się z logiką świata. Dlatego nie przeraża mnie otaczający świat pogański jak i kraina szosy. Mknę do przodu walcząc z własnymi słabościami wbrew światowej logice.

piątek, 14 maja 2010

dziecko- powiew Ducha i ducha cyklozy

Dla kilku czytaczy mego mego bloga przedstawiam osóbkę dla której warto wierzyć i podtrzymywać pasję rowerową. W weekend moja mala pociecha miala roczek i oczywiście co mogla otrzymać oprócz wózka, gadającego misia, ciuchów i wielu innych niespodzianek. Otrzymała swoją pierwszą przymiarkę do roweru. No bo rowerem w pełnym tego slowa znaczeniu ów wechikuł ciężko nazwać. A jako, że jest ukochaną córka tatusia, w pogańskim obyczaju wybierania pomiędzy kieliszkiem, pieniędzmi, różańcem a książeczką- wybrala różaniec i książeczkę. Wywolala tym niezle komentarze, ale tata byl z niej dumny. Doskonaly wstęp do sztuki pedalowania ma wpojony. Nowa nadzieja polskiego kobiecego kolarstwa lączy w idealny sposób wiarę i krecenie korbą. Poniżej pierwsza fotka z jej startu w Wyścigu dookola bloku gdzie silą napędową byl tata.

Bjarne Riss szef kolarskiej ekipy przyslal jej w prezencie bidon a rowerek czeka na obklejenie w teamowe barwy Saxo Bank-u;)

A poniżej takie male marzenie taty. Mam nadzieję, że takim czymś kiedyś pojeździmy razem po szosie z Kingą i Grzesiem – przyszlymi mistrzami szosy.

urzędniczy beton w Bydgoszczy

Nie udzielam się w żaden sposób spolecznie, politycznie czy religijnie. Moim życiem jest rodzina i wszystko co wokół niej się kręci. Jednak raz postanowilem zabrać glos w sprawie, która dotyka mnie jako praktykującego rowerzystę. Poniżej znajduje się text mojego listu, który opublikowała lokalna Gazeta Wyborcza.

Tytuł: Nie wystarczy mieć rower, żeby być miłośnikiem

Podtytuł: Skoro dyrektor Zarządu Dróg każe mi kupić „węższy rower", to ja poproszę go, aby wskazał mi wymiary idealne na bydgoskie drogi, abym przyjeżdżając do rodzinnego miasta, mógł cieszyć się bezpieczną jazdą – pisze Paweł Juszczak

Dojeżdżam do pracy rowerem bez względu na porę roku i pogodę. Nie oczekuję po Zarządzie Dróg Miejskich żadnych cudownych rozwiązań dotyczących infrastruktury. Chciałbym jedynie, aby inwestycje przeprowadzane przez nich były robione zgodnie z normami i nowoczesnymi rozwiązaniami stosowanymi w innych miastach.Niestety jest tak, że na nowych odcinkach dróg po roku tworzą się dziury, koleiny, krawężniki są zbyt wysokie. Zamiast nawierzchni bitumicznej na drogach rowerowych kładzie się przestarzałą kostkę brukową.Zastanawiałem się, jaka jest tego przyczyna. Ostatnie dni pokazały źródło problemu. Jest nim kadra zasiadająca i utrzymywana z naszych podatków w ZDMiKP w Bydgoszczy.Najpierw w „Gazecie" wypowiedział się pan „mądra głowa" Andrzej PiegJowski, który na zarzut przebudowania skrzyżowania niezgodnie z normami europejskimi odpowiedział „No dobrze, pojedziemy na ekspertyzę i zmierzymy dokładnie wysokość krawężników. Jeśli rzeczywiście okaże się, że przekraczają normy, zarząd zdecyduje na najbliższym posiedzeniu, co w tej sprawie uczynimy." Proszę Pana, jeżeli robota została spartaczona, należy to niezwłocznie poprawić, a nie zastanawiać się przy kawie, czy to poprawimy, czy nie.Drugim komediantem z powyższej instytucji jest sam jej dyrektor-Jan Siuda. 50-letni wielbiciel turystyki pieszej i rowerowej, co napisał w krótkiej notce 0 sobie. Pięknie przedstawił tę swojąpasję związaną z rowerami, odpowiadając dziennikarce skarżącej si ę na korki i brak infrastruktury rowerowej w Bydgoszczy następująco: „Jeśli narzekają (rowerzyści) na tłok, to niech sobie kupią węższe rowery", a następnie dodał „Po co w ogóle jeździć rowerem wśród spalin, po ulicach, zamiast po terenach zielonych?".Szanowny Panie Siuda Otóż turysta chcąc przejechać z punktu A do B, gdzie punkt A to Poznań, a B to Bydgoszcz, musi przejechać przez miasta na trasie. 1 niestety mnie takie coś spotyka, gdy pokonuję trasę Poznań-Bydgoszcz.Chciałbym, aby Pan wskazał mi wymiary roweru, który będzie idealny na bydgoskie drogi, abym przyjeżdżając do rodzinnego miasta, mógł cieszyć się bezpieczną jazdą.Proszę nie pisać kłamstw w notce internetowej o sobie, bo Panu nos urośnie. Posiadanie roweru nie oznacza, że ktoś jest miłośnikiem turystyki rowerowej. Określenie to odnosi się do osoby, która lubi i w miarę możliwości porusza się rowerem także wśród spalin i korków.Na koniec dodam, że za taką wypowiedź powinien Pan przeprosić wszystkich użytkowników dwóch kółek.Paweł JuszczakGazeta Wyborcza Bydgoszcz; Nr: 179.6092; str. 2; 2009-08-01;

więcej o całej sprawie na:

http://www.rower.byd.pl

trenażer reaktywacja

Nie będzie tu żadnej polemiki na temat liturgii, żadnej mini powieści, żadnej recenzji czy też opisu ważnej polityczno –obyczajowej sprawy. Jest to wpis o czymś co jest przyziemne do bólu więc nie trać czasu i nie czytaj dalej – po co się irytować.

W listopadzie popełniłem wpis o trenażerze, który miałem kontynuować, ale jakoś tak zawsze znalazło się coś innego do roboty i już do tego nie wróciłem. Ostatnio wytknął mi to pewien sympatyczny osobnik więc pora zaniedbanie naprawić.Życie jest bezwzględne. Jeżeli zaniedbasz życie duchowe, odpuścisz sobie codzienną pielęgnację duszy zaraz następuje atak złego ducha, którego nie jesteś w stanie pokonać. Upadasz bo nie masz wystarczającej siły płynącej z niewysychającego źródła Matki Kościoła. Bez łaski nie masz szans z rzeczywistością duchową chcącą zasłonić ci Stwórcę. Wiadomo masz spowiedź i powinno być ok. Jednak aby być rzeczywiście przygotowanym trzeba duszę umacniać i w domowym zaciszu. Post, modlitwa , małe wyrzeczenia prowadzą do umocnienia tego co daje spowiedź – czystego ducha. Spowiedź to początek – takie pierwsze ranne zakręcenie korbami. Jednak wjeżdżasz na asfalt i zaczyna się codzienna walka.

Właśnie trenażer jest dla cyklisty taką formą domowej walki duchowej służący do umocnienia siły- woli i mięśni. Nie jest to wcale takie przyjemne jak się wydaje i wymaga naprawdę sporo samozaparcia. Brakuje krajobrazów, szumu wiatru- trenażer jest nużący i wymaga sporo wysiłku fizycznego jak i psychicznego. Jednak potem gdy wyjeżdżasz na szosę widzisz rezultaty. Jazda sprawia większa frajdę gdyż jesteś w stanie z większą łatwością pokonywać kilometry, podjazdy i ścieżki rowerowe z kostki brukowej. Gdy brak czasu z powodu obowiązków domowych i zawodowych jest to dobry sposób na utrzymaniu formy i zachowania kontaktu z ukochanym rowerem. Po co wydawać pieniądze na siłownię jak można poćwiczyć w domowym zaciszu i gdy dziecko zapłacze znaleźć się po chwili przy nim.trenażer

baranek - łaska ducha szosy

Czasem potrzeba coś zmienić aby pasja nie stała się przyzwyczajeniem , wiara zaś nijaka. Zawsze następuje wypalenie czy w wierze noc duchowa, gdzie wszystko wydaje się zwyczajne, bez smaku.Ten sezon był taki nijaki bo brakowało dłuższych jazd. Dziecko wywraca świat do góry nogami i czasami trzeba z czegoś zrezygnować, ograniczyć ,by dać dziecku 100% siebie. Po nieprzespanych nocach ciężko wykrzesać z siebie radość kręcenia korbami. Rano człowiek rozkręca się na końcu dystansu a wieczorem gdy szosa wysysa z Ciebie ostatnie krople potu w głowie gdzieś tam stuka, że możesz zapomnieć o regeneracji bo Kinga nie da pospać w nocy. Następuje powolne znużenie i zniechęcenie, które z przemęczeniem zabija radość pomykania po szosie. O ile wiara gdzieś tam wzrasta poprzez pokorne wykonywanie codziennych obowiązków to sztuka bujania kierownicą poprzez myślenie nie pójdzie do przodu. Szosa w doskonały sposób obnaży słabości i braki w jeździe.Oglądając Tour de France wpadłem na pomysł przebudowy roweru. W moim trekingu zmieniłem kierownicę z prostej na baranka oraz korbę na szosową. Zamontowałem klamkomanetki( dla niewtajemniczonych- w uproszczeniu zintegrowany hamulec z przerzutkami). Z roweru turystycznego zrobiłem prawie szosówkę. Taki małe brzydactwo, które szosowcy uznają za heretycki wybryk ( szerokość opon i bagażnik) a turyści rowerowi za niepraktyczne( przełożenia i kierownica).


Jednak dla mnie okazało sie to przełomem. To dało mi kopa jak nawrócenie. Nagle odkryłem nowe nieznane wcześniej możliwości mojego roweru. Kierownica dała niesamowitą lekkość bujania na podjazdach a nowe przełożenia zwiększyły średnią prędkość. Siadając na rower czuje się jak nowonarodzony. Poczułem rowerowe olśnienie- czystą łaskę ducha szosy.

To samo mam z wiarą. Jak przygasa, wypala się- szukam nowych obszarów duchowości w skarbcu Kościoła. Czasem trzeba dokonać pewnych modyfikacji w codziennej praktyce wiary, pogrzebać w duchowości innych świętych i tam poszukać natchnienia. Nie przez przypadek katolicyzm ma tak wiele oblicz – Bóg wie, że człowiek zbyt łatwo popada w schematy, ale wystarczy skręcić w inną uliczkę aby schemat stał się na powrót żywą wiarą

abp. Juliusza Paetza letnia posiadłość

Rowerowe wycieczki pomagają odkryć coś co łatwo przeoczyć pędząc samochodem. jak wspominałem w poprzednim wątku odbyłem trasę "sladami Grabosia". Piękna pogoda i pusta szosa sprzyjały wyglądaniu ciekawostek na szosie. Okazało się, że niedaleko Poznania w miejscowołści Września odkryłem sekretną rezydencję abp Juliusza Paetza . Oczywiście nie jest czarno na białym napisane, że to miejsce należy do niego, ale pewne znaki wskazują, że moje małe podejrzenie jest faktem. Przemawiają za tym 3 znaki:

1. kolorystyka

2 napis na twierdzy

3 duży komin do spalania wykupywanej z kiosków całej diecezji Gazety Wyborczej.

Autochtoni opowiadają, że czasami niesamowicie dymi się z komina i słychać zawodzenia przypominające głosy Pacewicza i Michnika. Czyżby ich dusze już za życia przeżywały męki?? Pytanie zostawiam do zbadania agentom kościelnego Archiwum X z Religia TV.

Trasa ku pamięci Pawła Grabowskiego

Nie jest to typowe wspomnienie wychwalające cnoty Pawła a raczej mała notka podkreślająca pychę, próżność i brak skromności autora.

W uroczystość Bożego Ciała wybrałem się z rodzinką do Mikorzyna kolo Konina. Około 130 km od mojego domu. Żona z dziećmi pojechała samochodem a ja wsiadłem na rower i pokręciłem korbą. Niby zwykła przejażdżka ale okazała się dla mnie formą modlitwy za nieodżałowanego Pawła Grabowskiego. Na trasie było cudownie. Wszystkie figurki i krzyże przyozdobione. Mijalem barwne i tradycyjne procesje. Uwielbiam ten katolicyzm widoczny poza przeintelektualizowanymi miastami. Taki prosty, barwny i prawdziwy.

Pomiędzy Kórnikiem a Środą WLKP znajduje się miejscowość Koszuty. Miał tam miejsce pierwszy zjazd Forum Frondy. Głównym pomysłodawcą był Paweł . Ci co byli ,na pewno z nostalgia wspominają noc u 12@ i jego wspanialej rodzinki, a następnie pobyt w majątku, w Koszutach. Właśnie przejeżdżając przez Koszuty postanowiłem, że każdy ruch korbą, każda kropla potu zraszająca asfalt zostanie ofiarowana za Pawła. Tak jak można ofiarować Zdowaśkę tak katocyklista może ofiarować coś równie wartościowego – wysiłek. Nie służył on w ten dzień mojej próżności a został przeznaczony dla kogoś. Dla Człowieka, który był prawdziwym przykładem zdrowego chrześcijaństwa.

Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie…………….

robb maciąg- ewangeliczna prostota

Mimi ostatnio się zbuntowała i na swoim blogu nie napisała nic o gotowaniu, to ja dzisiaj nie napiszę nic o swojej jeździe. Będzie o rowerze ,ale nie moim. Tydzień temu na spotkaniach autorskich gościł w Bydgoszczy Robb Maciąg, autor książki” Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę”. Przyznam, że dawno nie wyszedłem z jakiegoś spotkania tak przyjemnie rozczarowanym. Nie było żadnych fajerwerków, wielkich słów i cffaniakowania. Prostota i skromność tej osoby pozostawiła na mnie jakiś niezatarty ślad. Okazało się, że sprawdziła się Quisowa prawda o cyklistach- powiedz mi jaki rower masz a powiem Ci jakim człowiekiem jesteś. Robb przejechał te kraje na prostym rowerze wartym 120 zł. Żadnego wypasu sprzętu, gps-u, przerzutek. Skromny i prosty rower. Taki sam jest Robb. Szczery, skromny i niepróbujący sprzedać żadnych pokręconych ideologii. Fajnie jest znaleźć osobę, która podobnie patrzy na rower chociaż ma całkowicie inne spojrzenie na sprawy wiary i stylu życia. Dzięki rowerowi udało się nam poznać, i z mojej strony mogę powiedzieć, że odbyć naprawdę parę godzin interesującej rozmowy. Za to Robbowi I Ani, która mu towarzyszy w wyprawach dziękuję. Wszystkim czytającym bloga opis wyprawy Robba serdecznie polecam. Tydzień temu wydawnictwo Zysk i Spółka wznowiło jego książkę, której pierwszy nakład rozszedł się w ciągu trzech miesięcy.Tutaj maly link do relacji ze spotkania z Robbem na stronie organizatora.:

na zdjęciu autor bloga w stroju „roboczym „ z uroczą towarzyszką Robba Anią i nim samym

msza cyklisty

Maj to dla katocyklisty podwójna dawka emocyji. Z jednej strony tradycyjne nabożeństwa majowe a z drugiej Giri di Italia. Ktoś powie, że nuda i w ogóle co interesującego w wyścigach kolarskich. 200 osób kręcących po szosie przez 4-5 godzin. To samo można powiedzieć o Mszy św. – godzina nudy.

Wyścig kolarski jest swego rodzaju mszą dla wielbicieli kolarstwa. Może być byle jaki ale i może być pełen emocji i piękna.

To jak wyglądać będzie Msza św. zależy w dużej mierze od celebransa. Jego ruchy, modulacja głosu, gesty, prędkość odprawiania ,decydują o charakterze mszy. Czy będzie byle jaka ,czy też uroczysta. Czasem wiesz widząc wychodzącego Kaplana jak będzie wyglądać Msza św. Czy wyjdziesz pełen łaski, czy też rozczarowany bylejakością. Nie ma tu znaczenia czy idziesz na mszę trydencką czy też tzw. posoborową. Jedna i druga godnie odprawiana potrafi naładować duchowe akumulatory w równym stopniu.

Podobnie oglądając relacje kolarskich wyścigów po liście startowej możesz spodziewać się dobrego widowiska lub totalnej nudy. Niektórzy kolarze rodzą się z charyzmą i potrafią to pokazać na szosie. Wielcy kolarze mają swój niepowtarzalny styl jazdy, który każdy wielbiciel kolarstwa rozpozna. Sposób wjeżdżania na wzniesienia, kadencja, sprinty, pozycja na rowerze – każdy kolarz robi to inaczej.

Podobnie jak święci kapłani, którzy nadają odprawianej mszy niepowtarzalny charakter tak wielcy kolarze nadają go wyścigom, w których biorą udział.

trads, neon, szosowiec, góral

Nie znam przepisu na czerpanie przyjemności z jazdy. Jedni pomykają w kaskach inni w garniturach. Jedni na góralach inni na szosówkach. Moi dwaj bracia również przemierzają dziurawe asfaltowe drogi Polski, jednak każdy z nas preferuje inny rodzaj pedałowania. Nie oznacza to, że jak przez przypadek spotkamy się razem ( co jest bardzo rzadkie) to nie potrafimy razem jeździć. Wręcz przeciwnie cieszy mnie takie wspólne kręcenie korbami, bo pomaga nabrać innego rodzaju zaufania do siebie.

Ja preferuję szybkie dotarcie do celu . Wyruszam , załadowane dwa bidony( średnio jeden starcza na 50 km) i staram się bez zatrzymywania przejechać dany dystans. To mnie napędza i sprawia przyjemność. Młodszy brat natomiast delektuje się przyrodą – zauważa kwiatki i inne okoliczności przyrody. Starszy brat to starszy brat ma swoją pokręcona filozofię jazdy, której nikt nie odgadł. Wiem tylko, że słownik przekleństw ma chyba bogatszy niż ja.

Podobnie jest z wiarą. Kościół oferuje nam niesamowitą różnorodność dróg dotarcia do Boga, i każdy z nas szuka sobie właściwej ścieżki. Jedni zwą się tradsami inni neonami, inni oazowiczami. Jeszcze inni nie przylepiają sobie łatek i uczestniczą w życiu KK poza zorganizowanymi strukturami. I nie ma co na siłę do czegoś kogoś przekonywać. Każdy z nas musi sam odnaleźć drogę, po której krocząc będzie czerpał przyjemność z obcowania z Bogiem. Ważne, aby w czasie Mszy Św. ci wszyscy ludzie potrafili nadawać w jednym kierunku bez oglądania się na innych.

logika wiary jak logika szosy

Bez modlitwy nie można pogłębiać wiary. Bez codziennego kręcenia korbą nie można pogłębiać sztuki pedałowania. Tak jak modlitwa powinna być rozmową z Bogiem, tak pedałowanie powinno być jednoczeniem się z szosą . Wiadomo, że czasami klepiemy formułki lub uciekamy myślami na modlitwie, jednak najważniejsze, że ona jest. To co nam wydaje się bez sensu dla Boga ma sens – jego logika nie jest naszą logiką. Podobnie z rowerem. Czasami pokonujesz tylko dzień w dzień tą samą trasę i wydawać by się mogło, że nic to nie daje. Jednak przy okazji dłuższej wycieczki nagle się okazuje, że noga podaje i pedał odbija jak lubią mawiać panowie Jaroński i Wyrzykowski. To monotonne pedałowanie, pokonywanie tej samej trasy, buduje jedność z szosą, której nie nabędziesz siedząc przed telewizorem czy rozmyślając o jeździe.

Ten z pozoru nic nie znaczący wieczorny i poranny pacierz to coś ważnego choć często lekceważonego. To po prostu budowanie więzi z Bogiem – identycznie jak w małżeństwie. Nie musisz zawsze prowadzić głębokich i poruszających serce rozmów. Związek budują takie zwykłe, proste słowa – ważne żeby były.

To mój przepis na życie. Pacierz, krótka rozmowa z żoną przed pracą, kręcenie korbą, praca, kręcenie korbą, krótkie podsumowanie dnia z żoną i Bogiem. Tylko tyle i aż tyle.

latem boskie - zimą szatańskie

Temat wiatru szumi mi w głowie bo czas wietrzny nastał. Latem ,w upalne dni lekki wiaterek przynosi ukojenie, uskrzydla rowerzystę, który mknie po nagrzanej szosie. W szkole modlitwy także oczekujesz lekkiego powiewu, który porwie duszę ku niebu.Jednak taki sam wiaterek zimą powoduje, że Twoje ciało zaczyna tracić ciepło a co za tym idzie i siły. Przy dłuższej jeździe najgorsze jest to, że te podmuchy zaczynają wysysać z rowerzysty wewnętrzny zapał – człowiek zaczyna przypominać cyborga. Porusza się ,ale nie odczuwa żadnych emocji. A obojętność to przypadłość ludzi, którzy zostali omamieni przez szatańskie podszepty. Zima jak wcześniej pisałem jest piękna i podstępna jak szatan. I zimowy wietrzyk nie jest podmuchem Pana a szatana. Jak wiadomo szatan nie potrafi być kreatywny – on tylko potrafi przeinaczać boskie pomysły. Pokusy często przychodzą pod przykrywką czegoś co w innych okolicznościach nie byłoby okazją do grzechu. Szatan wykorzystuje to co znamy i nie budzi naszych podejrzeń do wbijania w nas swoich brudnych macek i zanieczyszczania naszej duszy. Piękne jest jednak to, że Bóg daje nam narzędzie jakim jest rozum do poznawania i uczenia się sposobów walki z szatanem. Podobnie i rowerzysta nauczony doświadczeniem ubiera się tak, aby ten wiaterek wyrządził jak najmniejsze szkody. Bo nie ma rady – gdy wchodzisz na teren gdzie rządzi szatan zawsze wyjdziesz w jakiś sposób przesiąknięty jego odorem. Tak samo gdy wyjedziesz na szosę wiatr znajdzie sposób aby uprzykrzyć ci życie.

podmuch szatana konieczny do zachartowania duszy

Szatan podstępnie krąży wokół nas i próbuje na różne sposoby znaleźć osłabione miejsca w naszej duchowej zbroi. Nigdy nie jest tak, że jest ona kompletnie szczelna, nawet po spowiedzi pozostają na niej osłabione miejsca. Wydaje nam się często, że jesteśmy niesamowicie naładowani łaską, wręcz niewrażliwi na pokusy ,jednak szatan potrafi podstępnie drążyć te osłabione miejsca aby w końcu tą naszą duchową zbroję przebić. Wydaje się nagle, że wszystko sprzysięga się przeciwko nam i musimy mozolnie przezwyciężać trudności dnia codziennego.

Rowerzysta także ma takiego wroga na drodze . Jest nim wiatr. Nie chodzi tu o lekkie powiewy wiatru w upalne dni, które przywracają nam siły. Wszak, jak pisze prorok ,w lekkim powiewie przychodzi Pan. Chodzi tu o podmuch, który wysysa z Ciebie ostatnie siły powodując, iż masz wrażenie, że stoisz w miejscu. Wyjeżdżasz pewny siebie, wpinasz się w pedały naciskasz na korbę i nic. Pół biedy jak masz do przejechania kilkanaście kilometrów. Problem pojawia się gdy odległość liczysz już na setki.

Ale tak jak dusza potrzebuje pokus, które hartują ducha tak i rowerzysta potrzebuje wiatru aby stawać się silniejszym. Jak wypróbowywać swoje przywiązanie do Boga jak nie przez walkę z podstępnym wrogiem, Tak samo cyklista pokazuje swoje przywiązanie do szosy poprzez kolejne krople potu zraszające asfalt. Wiara podtrzymywana jest przez codzienną walkę zwykłych chrześcijan podobnie i cykloza kwitnie dzięki litrom potu oddawanym szosie przez zwykłych rowerzystów.

duchowa noc- wypalenie

W końcu nastąpiło przełamanie. Ponad trzy tygodnie jałowej, mozolnej i jakże wykańczającej jazdy. Po wspaniałym wypadzie w góry przyszło totalne załamanie formy. Jak to ładnie ujmują panowie Jaroński i Wyrzykowski "noga nie podawała". Wsiadając na rower po kilometrze czuło się, że jazda będzie mordęgą. Chciało się zsiąść z roweru, wrzucić go do przydrożnego rowu i przerzucić na jazdę samochodem. Jednak gdzieś tam czuło się głęboko w mięśniach, że siła jest tylko trzeba dać jej czas. No i wczoraj wsiadając na rower poczułem ten luz pedałowania. Niesamowicie wracało się po pracy do domu. Każdy obrót korbą był aktem strzelistym na cześć szosy.

Podobnie jest czasem w życiu duchowym. Klękasz, zaczynasz modlitwę i nic. Zero uczuć tylko zniecierpliwienie i ogarniające przygnębienie. Gdzie podział się Bóg i jego obiecana obecność. Czujemy duchową pustkę coś co chyba nazywa się w literaturze "nocą duchową". Jedyną receptą jest bezgraniczne zaufanie, że gdzieś tam w mroku przebije się w końcu promień łaski. Wtedy najbardziej potrzeba cierpliwego klękania i pokornego bicia się w piersi. I nagle pewnego dnia twoja dusza wręcz wyrywa się z ciała - niespodziewanie przychodzi świt. Noc zostaje przegnana przez promień miłości Boga.

Wytrwałość drogą do satysfakcji z wiary i pedałowania.

Złap odpowiedni rytm

Sztuka modlitwy i sztuka pedałowania mają ze sobą jeden wspólny i jakże ważny element - odpowiedni rytm. Aby modlitwa była rzeczywistym spotkaniem z Bogiem nie może być odmawiana zbyt szybko ani zbyt wolno. W pierwszym przypadku zanim Bóg z Tobą złapie kontakt Ty już go zrywasz. W drugim gdy On zacznie mówić Ty jeszcze nie zaczynasz słuchać. Gdy natomiast złapiesz właściwy rytm modlitwy spotkacie się i napełnisz swe wnętrze łaską. Modlitwa będzie miała sens. Podobnie na szosie. Coraz większą przyjemność sprawiają mi odcinki w czasie jazdy, gdzie można w sposób rytmiczny, w jednym tempie, z określona kadencją, pokonywać szosę. Człowiek wyrównuje oddech, serce miarowo pompuje krew do naczyń, koła równo poruszają się po szosie. Ty i rower zaczynacie tworzyć jedną istotę. Twój wysiłek przybiera bardziej modlitewny charakter. Zaczynasz odczuwać mistykę cyklizmu. Pamiętaj wsiadając na rower, że prędkość się nie liczy - liczy się właściwy rytm pedałowania.

rekolekcje

Codzienność potrafi zmęczyć, wypalić i sprawić, że człowiek obojętnieje. Niby żyje, wykonuje codzienne prace, ale brakuje w tym zapału. Życie duchowe też często mimo wykonywania pobożnych praktyk zaczyna przypominać nieurodzajną glebę. Gdzieś tam następuje wyjałowienie i potrzeba nawozu dla duszy. Służą do tego rekolekcje, które mogą stać się takim środkiem ulepszającym naszą relację z Bogiem.

Raz do roku i rowerzyście potrzeba takiej odskoczni. Dla niektórych taką formą jest przerwa zimowa po której następuje głód rowerowych wędrówek. Stosuje to z powodzeniem moje rodzeństwo.

W tym roku moje rekolekcje zorganizowała żona proponując abym na nasz wypad w okolice Karpacza zabrał rower. Nie ukrywam, że nasz samochód z rowerem na dachu był wyjątkiem w tym czasie ,gdyż reszta woziła narty. Jednak na miejscu okazało się, że to był strzał w dzisiątkę. Rano po spacerze z psem gdy żona z dzieckiem jeszcze spała ja ruszałem na moim sprzęcie przemierzyć okoliczne podjazdy. Praktycznie sam na jezdni bo autochtoni dopiero wstawali a turyści byli kilka kilometrów dalej stłoczeni w Karpaczu. Kilkukilometrowe podjazdy uświadomiły mi nad czym muszę popracować, pokazały moje słabości ale i naładowały wypalone akumulatory. Niesamowite jak taki podjazd potrafi człowieka oczyścić z własnej pychy i sprowadzić go na właściwe tory. Po takiej pokucie następował zjazd, który uświadamiał sens mozolnej wspinaczki. Człowiek czuł się jak po dobrej spowiedzi - uskrzydlony.

Polecam fanom dwóch kółek napędzanych siłą własnych mięśni taki sprawdzian samego siebie w górach. To rzeczywiście wyzwala.

szata liturgiczna cyklisty

Nigdy nie wsiadam na rower bez kasku, spodni z tzw. pampersem i butów spd. Bez tych trzech podstawowych rzeczy jazda staje się zwyczajną rzeczą, wręcz profanacją. Kask zmienił u mnie podejście do jazdy. Stał się bodźcem do zwiększonej pracy nad sobą. Gdy już braknie sił poprawienie kasku na głowie przypomina, że nie można się poddawać. Spodnie z pampersem zapewniają niesamowity komfort jazdy nawet w upale. Tylko raz przejechałem dystans z Poznania do Bydgoszczy w zwykłych ciuchach. Po 100 km nie wiedziałem jak na rowerze usiedzieć a z rzeczy można było wodę wyżymać. Wkładka odprowadza pot z tyłka co pozwala zminimalizować ryzyko odparzeń. Buty spd dają dodatkowy napęd bo nawet podciągając nogę ku górze napędzasz rower czego nie ma w tradycyjnym pedale. Jazda bez tych trzech podstawowych rzeczy to jak odprawienie przez księdza mszy bez ornatu i alby. Jazda staje się profanacją szosy. Zamienia szlak który przemierzasz w zwykłą trasę. Msza z księdzem ubranym w garnitur byłaby czymś niestosownym i tak samo jest z jazdą na rowerze bez odzieży rowerowej. Aby kontemplować szosę musisz przywdziać szaty godne miejsca. Oczywiście zawsze możesz zostać pastorem i ubierać się w garnitur na nabożeństwo. Ja zawsze wolałem katolicyzm z jego szatami liturgicznymi dlatego też pomykam po szosie w kasku.

szatan jak zima- piękny i podstępny

Najpiękniejszy i najpodstępniejszy - i tak chyba można przedstawić szatana. Pewnie dlatego ma tylu wyznawców. Jego piękno przyciąga i podstępnie wysysa z nas wartościowe rzeczy pozostawiając pustkę. Dzisiaj przemierzając lasy Wielkopolskiego Parku Narodowego byłem oczarowany pięknem zimy. Bezkres białych pól, drzewa spokojne i tak cudownie otulone białym puchem. Gdzieś tam przebiegające sarny. Do tej pory nie doświadczałem tak zimy. Świat z wysokości siodła roweru wygląda naprawdę ciekawiej. Może to też wpływ Chestertona, który swoją literaturą uczy kochać to co najbliższe człowiekowi - jego miejsce zamieszkania. Ale jest i druga strona zimy. Mróz powoli wysysa życiodajną energię napędzającą mięśnie. Bardzo szybko i podstępnie zimno atakuje ciało. Zaczyna się od drętwienia stóp i dłoni po czym dają o sobie znać stawy i coraz mozolniej pracujące mięśnie nóg. Po godzinnej przejaźdzce czułem się totalnie wymęczony. Utrzymanie toru i tempa jazdy w zimowych warunkach jest naprawdę bardzo energożerne. Przypomniał mi się od razu Lewis i jego zimowa Narnia. Dzisiaj zrozumiałem dlaczego zima u niego jest atrybutem złej królowej. Ona też jest piękna, podstępna i wysysająca z człowieka życiodajną energię. Ale jest taka kusząca. Jutro pewnie na chwilę znowu zatracę się w białej pustce ale tylko po to aby szukać "Aslana".

przymroziło

Jak przymroziło to porządnie. Jazda w takich warunkach to naprawdę extremalna zabawa. Nie chodzi tyle o zimno bo specjalistyczny ubiór dość dobrze zabezpiecza przed chłodem. Oczywiście nie ma tu miejsca na zwykłe ciuchy mieszczucha bo po pierwsze niewygodne a po drugie niepraktyczne. Są ciężkie i dodatkowo chłoną wodę jak gąbka. Mówimy o ciuchach na rower. Odpowiednia kurtka z membraną, specjalistyczna bielizna i ochraniacze na buty. Bardziej można obawiać się reakcji sprzętu na zimno. Wczoraj przy -17 zaczął się buntować łańcuch. Zimno niestety powoduje, że nie jest on elastyczny a staje się bardzo sztywny. Gdy przestałem kręcić i chciałem zacząć pedałowanie od nowa łańcuch zostawał na zębatkach a korba kręciła się nie napędzając roweru. Trzeba było chwili aby łańcuch załapał i zacząło się kręcenie. Za pierwszym razem lekka panika bo środek skrzyżowania ale doświadczenie powiedziało co robić i pomknąłem dalej. Jak w życiu. Masz wszystkie potrzebne rzeczy aby być rycerzem Chrystusa podane na tacy. Sakramenty, literatura duchowa, doświadczenie ludzi kroczących przed Tobą w drodze do zbawienia. Wydawać by się mogło, że powinno iść jak po maśle. A tu nagle okazuje się, że nasza wewnętrzna maszyneria zaczyna szwankować. Wewnętrzny łańcuch sie blokuje i nie za bardzo wiadomo co robić. A nie zawsze masz coś do naprawy pod ręką. Trzeba jak na rowerze pokręcić na pusto duszą. Odmówić parę Zdrowasiek, westchnąć do Boga akt żalu, a mamy wtedy szanse, że maszyneria ruszy dalej. Może trochę kulejąc ale dowiezie nas na miejsce. A tam już są warunki aby naprawić to co szwankuje.

Przerzutka od Jezusa

Do zbawienia wystarczy chrzest. Nie potrzeba przyjąć tych wszystkich wspomagaczy zaoferowanych przez Boga jak komunia czy spowiedź. Tak samo do jazdy rowerem niby niepotrzebne są przerzutki. No bo po co komplikować sobie życie dodatkowym balastem i problemem. Jak wiadomo rower z przerzutkami trzeba częściej serwisować niż ten bez. Im mniej skomplikowanej techniki tym sprzęt bardziej niezawodny. Ale spróbuj wybrać się na wycieczkę powyżej 100 km ze sakwami załadowanymi rzeczami. Bez przerzutek każda górka to będzie nieziemskie wyzwanie. Nawet niewielkie wzniesienia po kilkudziesięciu kilometrach stają się nieprzyjemne. Podobnie w życiu chrześcijanina wystarczy chrzest ale spróbuj je pokonać bez Jezusowych przerzutek. 7 sakramentów to boska doskonała przerzutka. Pomaga nam pokonywać przeszkody i góry dnia codziennego. Ja używam w jeździe rowerowej w sumie dwóch przełożeń - tak jak w życiu. Spowiedź i komunia. Sporadycznie jak jest ciężko czy wymaga tego sytuacja na drodze wrzucam jedno czy drugie przełożenie inne. Namaszczenie chorych przyjmuje się także wyjątkowo. A niektórych przełożeń nie użyję nigdy – jak sakramentu kapłaństwa.

Rower jest podstawą – chrztem . Resztę osprzętu wybierz sam.

rower równie ważny jak chrzest

Jednym z pierwszych zapamiętanych przeżyć z dzieciństwa jest pierwsza samodzielna jazda na rowerze. Wryło mi się to w pamięć bo puszczony przez ojca z radością popedałowałem przed siebie jednak nie umiałem się zatrzymać. I przywaliłem w śmietnik. Był to rower " PINIO". Czerwony z naklejkami. Pełen wypas i prawie niezniszczalny.

Dlaczego wspominam to w ten dzień. Święta Bożego Narodzenia to czas gdzie wartości rodzinne są najbardziej wyeksponowane. Mi rodzice przekazali dwie wielkie rzeczy - wiarę i rower. Rower od dzieciństwa do teraz jest obecny w naszej rodzinie dzięki ojcu. Prawie całe życie zawodowe przepracował w Romecie a teraz jako emeryt dalej grzebie przy rowerach w sklepie na serwisie. Co ciekawe nigdy nie byliśmy rodziną, która jeździła na wypady rowerowe a mimo to w trójkę z braćmi załapaliśmy bakcyla rowerowego. Ojciec chyba dopiero po 20 latach pracy złożył sobie rower. Wie o rowerach prawie wszystko a na nich nie jeździ.

Można powiedzieć, że jakoś tam nam to rodzice w genach przekazali. Teraz cyklizm stał się drugim filarem spajającym naszą rodzinę. Kłopoty z rowerem są zawsze pretekstem żeby popedałować kilkaset kilometrów do domu i pogadać z rodzicami i rodzeństwem. Nawet mama angażuje się w te nasze wyprawy. Jak przyjeżdżam specjalny obiad dla rowerzysty przygotowany jest zawsze. No i kto jak nie mama zszywa nasze rowerowe ciuchy. Nasza rodzina stała się prawie grupą kolarską z wyznaczonymi każdemu rolami.

Mam też taką nadzieję, że moje dzieci po latach będą miały za co podziękować swoim rodzicom. Ja dziękuję za chrzest i rower i..... pedałuję dalej.

Duszę jak łańcuch trzeba czyścić.

Ciężko pogodę nazwać zimową. Pada, ale deszcz. Ma to do siebie, że wymywa pięknie położony smar na ogniwach łańcucha. Człowiek wsiada na świeżo wyczyszczony rower, wszystko ładnie chodzi, Łańcuch chodzi jak szwajcarski zegarek, nic nie zgrzyta i nie skrzypi. Godzina jazdy w deszczu i temperaturze bliższej zeru i coś zaczyna szwankować. Syf z drogi i piach łączą się ze smarem i tworzą na łańcuchu jak i całym mechanizmie ciemną breję. Jak człowiek zaraz tego po przyjechaniu na miejsce nie wytrze do sucha to i rdza zaczyna wchodzić. Potem się okazuje, że mimo naszego przetarcia łańcucha i tak zostaje część syfu tylko, że ukryta wewnątrz ogniw. Tylko gruntowne czyszczenie jest w stanie naprawdę przywrócić blask napędowi.

Zupełnie tak samo jest w życiu chrześcijanina. Po spowiedzi wszystko wydaje się łatwiejsze do przezwyciężenia jednak małe codzienne grzechy powodują powstawanie ubytków w duchowej kolczudze. Z czasem jednak te małe niby nic nie znaczące grzechy powodują, że duchowe życie człowieka zaczyna szwankować i brak mu wyrazistości. W połączeniu z otaczającą nas aurą antychrześcijańską tworzy to na duszy breję, której z czasem nie można już usunąć. Nie pozostaje nic innego jak pójście do spowiedzi albo życie pełne skrzypienia i trzasków łańcuchów piekielnych oczekujących na grzeszników w piekle.

Błędy neofity

Zimno, wieje, pada deszcz. Ogólnie masakra na drodze. Wsiadając na rower nie ma uczucia lekkości. Każde naciśnięcie na pedały to walka z własną słabością. O ile przed wilgocią i zimnem można się zabezpieczyć to na wiatr nie ma silnych. Jak wieje prosto w twarz to powoduje, że tempo jazdy potrafi spaść nawet o 40%. Jednego taka pogoda uczy- pokory. Pokazuje, że czasem lepiej pojechać mniej siłowo, z mniejszą prędkością ale dojechać, niż się ujechać i w połowie dystansu lecz w rowie. Trzeba głęboko schować chęć pokazania wszystkim dookoła jaki jestem mocny a zacząć myśleć. Na początku przygody rowerowej często wbrew logice pedałowałem byle szybciej do celu, co kończyło się totalnym wykończeniem organizmu. Jak z wiarą - neofita często myśli, że teraz to już może góry przenosić. Ale parę dni "nocy duchowej" i nagle się okazuje, że nie jest tak do końca mocny i upada. Jeżeli pójdzie do sakramentu pokuty i rzeczywiście przemyśli swoje błędy jest szansa, że te noce duchowe będzie znosił mniej dotkliwe a upadki będą mniej bolesne. Podobnie z jazdą na rowerze. Po paru takich akcjach nauczyłem się bardziej pedałować. Uważam na jakim przełożeniu jadę, dostosowuję kadencję( ilość obrotów korby na minutę). A co najważniejsze - nikomu nic nie muszę udowadniać. Pozostaje mi radość z jazdy. Obyś Ty w życiu duchowym cieszył się wiarą a nie pokazywał naokoło jak jesteś mocny.