W końcu nastąpiło przełamanie. Ponad trzy tygodnie jałowej, mozolnej i jakże wykańczającej jazdy. Po wspaniałym wypadzie w góry przyszło totalne załamanie formy. Jak to ładnie ujmują panowie Jaroński i Wyrzykowski "noga nie podawała". Wsiadając na rower po kilometrze czuło się, że jazda będzie mordęgą. Chciało się zsiąść z roweru, wrzucić go do przydrożnego rowu i przerzucić na jazdę samochodem. Jednak gdzieś tam czuło się głęboko w mięśniach, że siła jest tylko trzeba dać jej czas. No i wczoraj wsiadając na rower poczułem ten luz pedałowania. Niesamowicie wracało się po pracy do domu. Każdy obrót korbą był aktem strzelistym na cześć szosy.
Podobnie jest czasem w życiu duchowym. Klękasz, zaczynasz modlitwę i nic. Zero uczuć tylko zniecierpliwienie i ogarniające przygnębienie. Gdzie podział się Bóg i jego obiecana obecność. Czujemy duchową pustkę coś co chyba nazywa się w literaturze "nocą duchową". Jedyną receptą jest bezgraniczne zaufanie, że gdzieś tam w mroku przebije się w końcu promień łaski. Wtedy najbardziej potrzeba cierpliwego klękania i pokornego bicia się w piersi. I nagle pewnego dnia twoja dusza wręcz wyrywa się z ciała - niespodziewanie przychodzi świt. Noc zostaje przegnana przez promień miłości Boga.
Wytrwałość drogą do satysfakcji z wiary i pedałowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz